24 gru 2007

Przybieżeli do Betlejem

Najserdeczniejsze życzenia Bożonarodzeniowe z miejsca, w którym to wszystko się wydarzyło, a w którym Boże Narodzenie to normalny dzień roboczy! Aby te Święta były radosne i spokojne! Aby były czasem na odkrywanie tego, co piękne i ważne, a co na codzień nam umyka! Aby stały się szansą na bliższe spotkanie z Bogiem i z drugim człowiekiem! Wszystkiego dobrego!!!

Specjalnie dla Was: Dwie kolędy spod Bazyliki Narodzenia w Betlejem. W wykonaniu tercetu z moim udziałem!

http://video.google.pl/videoplay?docid=-4274911136441287411

16 gru 2007

Bliskie spotkania trzeciego stopnia z konfliktem izraelsko-palestyńskim cz.2 Mur

Do Betlejem dostajemy się od strony Hebronu. Przejście graniczne między terytorium palestyńskim a Izraelem wygląda bardzo zwyczajnie. Nasz wycieczkowy autobus zatrzymuje się za przejściem, żeby wysadzić mnie, Elę i Jagodę. Grupa odjeżdża do Jerozolimy, a my wracamy na terytorium palestyńskie. Sympatyczny izraelski żołnierz prosi o mój paszport. Kiedy zauważa, że jestem z Polski, zaczyna mówić po polsku, choć z wyraźnym akcentem. „Jestem takim samym Polakiem jak wy!” – wyznaje. Tłumaczy nam, jak dostać się do Betlejem, który autobus złapać i ile zapłacić kierowcy. Życzy powodzenia.
Stajemy przy drodze po stronie palestyńskiej i czekamy na autobus. U stóp wzgórza, po którym ciągnie się szosa, dziewczyny zauważają pasterza ze stadem owiec. Zbiegają ze stoku, żeby „przywitać się z pasterzem”. Ja zostaje na górze z bagażami. Nagle jeden z izraelskich żołnierzy (nie-Polak) zaczyna coś do mnie krzyczeć z oddali i wymachiwać rękami. Nie wiem, o co chodzi i bardzo mnie to przeraża. Czy coś robię nie tak? A jak nas zaczną przesłuchiwać, po co tu przyjechałyśmy i co tu robimy same? Albo jak nas wezmą do aresztu deportacyjnego i oskarżą o kontakty z terrorystami? W końcu pasterz może być uznany za terrorystę przebranego za pasterza, przekazującego informacje szpiegom zza granicy… W ciągu paru sekund najgłupsze myśli przebiegają mi przez głowę. Odsuwam się od zbocza góry i wołam na dziewczyny, robiące zdjęcia owcom, żeby też wróciły. Dzwonię na komórkę Eli i przestraszonym głosem mówię wiele niepotrzebnych rzeczy. Dopiero, kiedy już jesteśmy wszystkie na górze, to trochę się uspokajam, choć nie do końca. Chyba jestem przewrażliwiona po przejrzeniu ulotek z organizacji „Breaking the silence” i przeczytaniu świadectw izraelskich byłych izraelskich żołnierzy o tym, jak traktowali Palestyńczyków…
Kiedy tak stoimy przy drodze do Betlejem, kilka zapełnionych minibusów mija nas bez zatrzymywania się. Za to po paru minutach jakiś Izraelczyk bierze nas swoim rozgruchotanym samochodem do granic miasta Betlejem, do punktu, którego ze względów bezpieczeństwa nie wolno mu przekroczyć. Stamtąd łapiemy jeszcze bardziej rozgruchotany arabski busik i dostajemy się w pobliże centrum miasta narodzin Chrystusa. Stajenki i żłóbka jednak nie widać, jest za to kupa śmieci, nachalni arabscy taksówkarze, kobiety z zasłoniętymi włosami i dzieci wołające za nami „One dolar” albo „One shekel”. Turystów prawie nie widać. Intuicyjnie kierujemy się w stronę, gdzie podąża większość ludzi i po parunastu minutach znajdujemy się na placu przez Bazyliką Narodzenia.
Dopiero teraz uświadamiam sobie, że zbliżają się Święta. Na placu przed Bazyliką jest choinka i świąteczna dekoracja, a w sklepowych wystawach kiczowate dmuchane mikołaje i renifery. Na małym świątecznym bazarze na ulicy Gwiazdy Betlejemskiej można kupić ozdoby choinkowe i usłyszeć „Jingle Bells” po arabsku. W kościele Św. Katrzyny, w którym odprawiana jest słynna betlejemska pasterka, chór arabskich chrześcijan ćwiczy kolędy. Po raz pierwszy od dawna czuję się tak swojsko! Z jednej strony bardzo cieszę się, że Izrael jest miejscem gdzie można uciec od tego świątecznego, komercyjno-zakupowego szaleństwa, jakie o tej porze roku ogarnia wszystkie chrześcijańskie kraje, ale z drugiej strony – trochę tęsknie za świąteczną atmosferą… Dobrze być w Betlejem!
Po krótkim zwiedzaniu miasta i długim poszukiwaniu taniego miejsca noclegu, udaje się nam wreszcie znaleźć swoją bezpieczną stajenkę. Jesteśmy jedynymi goścmi w hotelu Aleksander, prowadzonym przez rodzinę arabskich chrześcijan. Dziewczyny padają ze zmęczenia i kładą się wcześnie spać, a ja idę do hotelowej jadalni napić się czegoś ciepłego i poczytać przewodnik. Jednak przewodnik po paru minutach ląduje w koncie, bo właściciele hotelu i ich dwóch znajomych wciągają mnie do rozmowy, a wkrótce także zapraszają do wspólnego posiłku. Ktoś przynosi ze sklepu reklamówkę bagietek, oliwki, ogórki, wędlinę, ser i sprite’a. Siedzimy i gadamy do późna. Mam okazję posłuchać o konflikcie palestyńsko-izraelskim z nieco innej niż zwykle perspektywy…

Następnego dnia wieczorem wracamy do Tel Awiwu. Jesteśmy bardzo szczęśliwe i zauroczone małym, brudnym i swojskim Betlejem. Widziałyśmy miejsce narodzin Chrystusa (i prawosławnych pielgrzymów seryjnie wkładających całe reklamówki dewocjonaliów w tą dziurę, otoczoną czternastoramienną gwiazdą i napisem „Tu z Dziewicy Maryi narodził się Jezus Chrystus”). Najadłyśmy się arabskich ciastek, chałwy i po-ramadanowych słodkich placków aż do granic mdłości. [Wczoraj wieczorem, kończąc baklawę na dworcu autobusowym w Jerozolimie obiecałam sobie, że nigdy więcej arabskich słodkości. Ale dziś w południe nie mogłam się oprzeć pokusie, przechodząc obok arabskiej piekarni w Akko.] Kupiłyśmy palestyńskie kefije i kobiece chustki. Doświadczyłyśmy dużo życzliwości i ciepła.

W drodze powrotnej z Betlejem do Jerozolimy wyrasta jednak przeszkoda, która sprawia, że świąteczna sielanka schodzi na drugi plan. Wstrętny betonowy mur. Musimy wysiąść z taksówki i przejść pieszo na drugą stronę. Po palestyńskiej stronie czytamy wysprejowane napisy: „Mój dom murem podzielony” (po polsku), „Jesus wept for Jerusalem, we weep for Palestine” „Voices from the getto”, itp., itd. Po długich labiryntach, przejściu kilku bramek, furtek i różnych innych dziwnych pomieszczeń jesteśmy po izraelskiej stronie. Tutaj z muru zwisa płachta z napisem „Pokój z wami!”. Ten napis pasuje do tego miejsca jak kwiatek do kożucha i od razu przywodzi mi na myśl „Arbeit macht frei” nad wejściem do obozu w Auschwitz. [Może trochę przesadzam, ale nie mogę się oprzeć tym porównaniom. Jak widziałam przedwczoraj w Hebronie palestyńskie dzieci, machające nam zza zabudowanych gęstą kratą balkonów, to też od razu mi się skojarzyło z żydowskim dziećmi z getta…] Po przejściu kolejnej furtki nasze bagaże są prześwietlane, ale nikt nie przygląda się specjalnie naszym paszportom, ani nie pyta nas o cel podróży. Za to stojące przed nami młode Palestynki muszą zdejmować buty i są dokładnie przeszukiwane. Nieco dalej, arabscy mężczyźni, wracający ze strony izraelskiej, czekają w długiej kolejce do wejścia i przykładają palce do specjalnych czytników. Po chwili izraelski strażnik graniczny widzi na ekranie komputera wszelkie dotyczące ich niezbędne dane i zdjęcia. Wielki Brat patrzy.

Ela i Jagoda są równie mocno poruszone tym ponurym miejscem, jak i ja. Przechodzą przez kontrolę bagażu, w geście protestu i desperacji intonują sarkatystyczne „Hewenu szalom alechem” („A pokój niech będzie z wami”). Izraelscy strażnicy dołączają się w połowie i przez ten sam głośnik, przez który przed kilkoma minutami krzyczeli na Palestynki, śpiewają z nami piosenkę. A ja mam ochotę zaśpiewać: „Dziwny jest ten świat...”

Bliskie spotkania trzeciego stopnia z konfliktem izraelsko-palestyńskim cz.1 Miasto-widmo

Jerozolima, jak już pisałam wcześniej, jest miastem różnorodności i spotkania czy też może starcia się zwyczajów wschodu i zachodu, religii żydowskiej, chrześcijańskiej i muzułmańskiej. Natomiast tam, skąd wróciłam przed paroma godzinami, relacje między narodami, religiami i kulturami, a ściślej rzecz ujmując między Żydami i Palestyńczykami, można streścić w słowie: oddzielenie. A miejsca, w których byłam leżą tylko 20-30 minut drogi od wielkokulturowej, kolorowej i hałaśliwej Jerozolimy. Mam na myśli Hebron i Betlejem.
Hebron. 160-tysięczne miasto. W dziewięćdziesięciu kilku procentach zamieszkane jest przez Palestyńczyków; resztę stanowią żydowscy osadnicy, w większości religijni ortodoksi. Jako miejsce, gdzie pochowany jest Abraham – otaczany czcią przez wyznawców wszystkich trzech religii monoteistycznych, Hebron był przez setki lat miejscem pielgrzymek i modlitwy. Przybywali tu turyści i wierni, wokół centrum kwitł handel, było życie i ruch.
Dziś Hebron to miasto-widmo. A przynajmniej jego centralna część, pozostająca pod kontrolą izraelską (strefa H2). Po pustych ulicach hula wiatr. Powybijane szyby. Pozamykane sklepy. Zamurowane bramy. Zapieczętowane drzwi domów i zakratowane okna. Po serii ataków terrorystycznych na żydowskich osadników podczas drugiej Intifady, Izrael nałożył na zamieszkujących miasto Palestyńczyków ciężkie sankcje: zakaz prowadzenia sklepów, zakaz wjazdu samochodem na większość ulic czy wreszcie zakaz pieszego poruszania się po pewnych ulicach. Do tego częste najścia izraelskich patroli i rewizje domów. „Godziny policyjne”, a raczej całe dnie, w których zakazane jest opuszczanie mieszkania. Życie Arabów w Hebronie stało się na tyle nieznośne, że większość opuściła centrum miasta i przeniosła się do strefy H1. Nieliczni, którzy pozostali, żyją w poniżeniu, zmuszani do wchodzenia do domów przez dachy albo okna od strony tych ulic, które nie zostały zamknięte, i noszenia zakupów na plecach ze strefy H2. Bez opieki lekarskiej, bez pracy, często bez elektryczności i wody. W dodatku ciągle narażeni na ataki ze strony izraelskich osadników, którym rzucanie w sąsiadów kamieniami, wybijanie szyb, demolowanie domów czy niszczenie przydomowych ogródków uchodzi bezkarnie.
Przechadzamy się ulicami Hebronu, prowadzeni przez byłego izraelskiego żołnierza z organizacji „Breaking the silence”. Celem organizacji jest nagłaśnianie wszystkich nadużyć, jakich dopuszcza się izraelska armia wobec Palestyńczyków. Jesteśmy jedyną grupą turystów w mieście. Po drodze spotykamy najwyżej garstkę ludzi, głównie izraelskich żołnierzy na posterunkach. Obserwuję ich twarze: młode, bywa, że wręcz dziecięce, czasem bardzo smutne. Ten drobniutki, najwyżej dwudziestoletni żołnierz z fioletowym beretem i karabinem wielkości połowy swojego ciała jest tu od trzech miesięcy. Czym zajmuje się oprócz patrolowania ulicy? Jakie doświadczenia ma na koncie? Jak wyglądają jego kontakty z Palestyńczykami? Czy ma na sumieniu coś, czego się wstydzi? Czy po kolejnych trzech miesiącach będzie tym samym człowiekiem, którym był przed wstąpieniem do armii?
Czy…?

C.d.n.

10 gru 2007

Pustynia, czyli o gwiazdach i sprawach najbardziej przyziemnych

Izrael na mapie kształtem przypomina klin albo sopel lodu, którego jeden ostry koniec dotyka Morza Czerwonego, a drugi – granic Libanu. Połowa tego sopla to Negew – pustynna wyżynna, prawie niezamieszkana, jeśli nie liczyć kilku miast takich jak Ber Szeba czy Dimona oraz dziko porozrzucanych beduińskich siedlisk. Jeśli słysząc słowo „pustynia” myślisz o sypkim, żółciutkim piachu, to widząc Negew, możesz poczuć się rozczarowany. Zamiast piachu są tu góry i wzgórza oraz najbardziej niesamowite formacje skalne, jakie można sobie wyobrazić. Najlepiej zobaczyć to na zdjęciach. [Są na moim albumie oraz na albumie Lesława, link po prawej stronie].
To, co w Negewie najbardziej mnie zafascynowało to… pustynna noc i widok gwiazd, nie przyćmionych przez miejskie światła, nie zasłoniętych przez budynki, rozciągniętych na całym niebie aż po horyzont. Gwiazdozbiory obu Niedźwiedzic, Kasjopei, Oriona, Jowisz i Wenus, Syriusz, Gwiazda Północna… te same gwiazdozbiory, planety i gwiazdy, ale wyraźne jak nigdy. I ta cisza…
Co robiłam na pustyni w nocy, poza obserwowaniem gwiazd? Spałam. W beduińskim namiocie, po wspaniałej beduińskiej kolacji i beduińskich opowieściach, po prysznicu w ciepłej wodzie. Tak! Beduini na środku pustyni mają lepsze prysznice i łazienki niż niejedno polskie schronisko. A ja słysząc wcześniej o nocy w namiocie Beduinów myślałam o załatwianiu się za obozem do piachu… Ech, chyba się za dużo naczytałam o tym, jak Bóg prowadził Izraelitów po pustyni do Ziemi Obiecanej. (Powtórzonego Prawa 23:14: Zaopatrzysz się w kołek, a gdy wyjdziesz na zewnątrz, wydrążysz nim dołek, a wracając przykryjesz to, czegoś się pozbył.)
Ale zamiast o pozbywaniu się tego, co się zjadło, chcę napisać parę słów o tym, jak wygląda beduińskie jedzenie. Jednym z najbardziej podstawowych składników posiłku nomadów są specjalne chlebki pita, nie takie z dwoma warstwami i kieszenią pomiędzy nimi, ale ogromne, płaskie jak naleśniki i bez dziurki w środku. Do tego humus – jedzenie, bez którego trudno wyobrazić sobie Bliski Wschód, danie o arabskich korzeniach, które zadomowiło się na dobre w kuchni żydowskiej i jest w Izraelu niemalże potrawą narodową. Co to humus? To taka jakby pasta z ugotowanej i utartej ciecierzycy, z dodatkiem czosnku, thiny (pasty sezamowej), oliwy z oliwek i soku z cytryny. Każdy zna, prawie każdemu smakuje, można kupić w każdym markecie i w większości restauracji. Ludzie kłócą się wręcz o to, w której knajpie podaje się najlepszy humus! Ten u Beduinów bardzo mi smakował. Podobnie jak ich thina, pieczone ziemniaki, kurczak i baranina (Beduini to muzułmanie, sunnici i podobnie jak żydzi* nie jedzą wieprzowiny). Były też arabskie słodycze (to, co przez lata nazywałam „tłuste i słodkie”, a co fachowo nazywa się baklawa) oraz sufganije (chanukowe pączki – ukłon w stronę żydowskich turystów). A na śniadanie różne rodzaje pysznych białych serów (może nawet z mleka wielbłąda?).
Główną atrakcją pobytu w beduińskim obozowisku nie było jednak ani jedzenie, ani dziwaczna muzyka, ani nocne opowieści, ale poranna przejażdżka na wielbłądach. Wielbłądy są całkiem wygodne (choć w pierwszej chwili czułam jakbym ujeżdżałam dinozaura) i wbrew temu, co myślałam do tej pory, wcale nie śmierdzą. A przynajmniej nie śmierdzą wtedy, kiedy są odseparowane od własnych odchodów. Cóż, człowiek mieszkający w ubikacji też nie pachniałby najprzyjemniej…

* Jak już kiedyś pisałam, „żyd” z małej litery to wyznawca judaizmu. „Żyd” z dużej litery to osoba narodowości żydowskiej. Choć nie wiem do końca, czy oddzielanie żyda od Żyda ma jakikolwiek sens. Walka z polską ortografią też nie ma sensu. Więc skoro się przyjęło, że nazwy wyznawców religii piszemy z małej, a nazwy narodowości z dużej, to o ile pamiętam, o tyle stosuję tę zasadę.

6 gru 2007

Zdarzył się tu wielki cud!

Tydzień upływa pod znakiem Chanuki, święta upamiętniającego zwycięstwo powstania Machabeuszy (167-160 p.n.e.) nad Seleucydami, oczyszczenie Świątyni Jerozolimskiej z kultu greckich bogów i ocalenie rodzimej kultury żydowskiej przed obcymi, helleńskimi wpływami. W obchodach tego święta w zaskakujący sposób miesza się afirmacja rodziny i afirmacja narodu, radość ze zwycięstwa militarnego, politycznego i kulturalnego z radością ze zwycięstwa Jedynego Boga nad greckimi bałwanami. Atmosfera przypomina nieco atmosferę bożonarodzeniową. To święto pełne ciepła i światła, którego w naturze brakuje w samym środku zimy. Najważniejszym elementem Chanuki jest chanukija - świecznik, na którym przez osiem kolejnych wieczorów rodzina zapala świeczki (codziennie o jedną więcej). Światło ma przypominać o cudzie, kiedy to po zdobyciu świątyni jerozolimskiej niewielka ilość czystej rytualnie oliwy paliła się zaskakująco długo, przez osiem dni. Chanukija przywodzi mi na myśl choinkowe lampki. Natomiast tradycyjne chanukowe jedzenie – pączki, placki ziemniaczane i wszelkie inne potrawy, smażone na oleju – kojarzy mi się z tłustym czwartkiem.
Nasza polsko-izraelska „rodzina rodzin” – tzn. my - stypendyści muzeum, rodziny, u których mieszkamy i nasi Izraelscy koledzy, spędziliśmy pierwszy chanukowy wieczór razem. Była kolacja, piosenki, świeczki, pączki, placki ziemniaczane, tradycyjne prezenty dla „dzieci” (nasza izraelska koordynatora, Cipi, zawsze zwraca się do nas per „dzieci”). Każdy z Polaków dostał chanukowego bączka – dreidla - i czekoladowe pieniądze. Bączek (taka zabawka, do kręcenia wkoło) ma hebrajską literkę na każdej ze ścianek (nun, gimel, hej i pe). To pierwsze litery wyrazów tworzących zdanie: „Nes gadol haja po” czyli „Zdarzył się tu wielki cud”. W diasporze zamiast literki „pe” na jednej ze ścianek bączka jest literka „szin” – „Nes gadol haja szam”, „Wielki cud zdarzył się tam”. Tam, czyli tu, w Izraelu. Niewinny bączek to ośmiu istocie gra hazardowa, polegająca na obstawianiu pieniędzy (oczywiście czekoladowych) na literkę, na którą bączek upadnie.
Podczas ośmiu dni Chanuki ludzie normalnie chodzą do pracy, a studenci na uczelnie. Tylko dzieci mają wolne w szkole. Choć w tym roku w Izraelu dzieci i tak mają wolne od kilkunastu tygodni, bo semestr jeszcze się nie zaczął ze względu na przedłużający się strajk nauczycieli. Powodem strajku są – jak to zwykle bywa – niskie płace. Nauczyciele akademiccy też strajkują i na większości wydziałów nie ma zajęć. Kampus TAU jest prawie pusty, a wczoraj cały teren uniwersytetu był w ogóle zamknięty, bo studenci – coraz bardziej sfrustrowani sytuacją – też postanowili zaprotestować i nie przyjść na uczelnię. Nasz wydział dla studentów z zagranicy nie strajkuje, więc mieliśmy normalne zajęcia, tylko, że w akademikach. Może z odległości wydaje się, że to bardzo miło, kiedy jest strajk, nie trzeba chodzić na zajęcia, nie ma kolokwiów, zaliczeń i egzaminów, ale nasi izraelscy koledzy są naprawdę zdenerwowani tą dziwną sytuacją zawieszenia: nie mogą nigdzie wyjechać na dłużej ani zaplanować sobie jakichś alternatywnych zajęć, bo nigdy nie wiadomo, kiedy strajk się skończy. Poza tym w Izraelu edukacja na poziomie akademickim jest płatna, więc pieniądze, które przeznaczyli na opłacenie szkoły tkwią zamrożone gdzieś na koncie uczelni. A w dodatku, jeśli cały semestr zostanie zawieszony (co jest bardzo prawdopodobne), wtedy cały kalendarz akademicki przesunie się o pół roku. Jestem ciekawa, jak ten problem zostanie rozwiązany…

1 gru 2007

Codzienność

Wychodzę rano na spacer, mając na sobie koszulkę z krótkim rękawem. Idę w stronę Parku Jarkońskiego. Wkoło spokój, na ulicach niewiele samochodów. Po drodze napotykam kilka Filipinek: jedna pcha przed sobą wózek inwalidzki z niepełnosprawnym dzieckiem, druga prowadzi pod rękę starszą panią, gdzie indziej kolejna bawi się z dzieckiem na placu zabaw.
Filipińczycy są bardzo niepozornym, trochę niepasującym do reszty, ale i bardzo ważnym elementem izraelskiego krajobrazu. Przyjeżdżają tu sprzątać albo opiekować się dziećmi i starszymi osobami, czasem zostawiając na długie miesiące albo i lata swoje rodziny, mężów, żony, małe dzieci. Przyjeżdżają zarobić godziwe pieniądze, których nigdy nie byliby w stanie zdobyć w swoim kraju. Przyjeżdżają bez większej nadziei na to, że uda im się tu zostać na stałe, dostać obywatelstwo, sprowadzić rodzinę. Chociaż wszyscy ludzie, z którymi rozmawiałam, wyrażali się bardzo ciepło o Filipińczykach, to jednak sprawa przyznawania obywatelstwa tym ludziom, którzy z jednej strony mieszkają tu od lat i są bardzo potrzebni, a z drugiej strony różnią się pochodzeniem i wyznawaną religią, jest bardzo paląca i kontrowersyjna. Zresztą, co tu nie jest palące i kontrowersyjne… czasem odnoszę wrażenie, że na tym niewielkim kawałku lądu każda najdrobniejsza wątpliwość może być rozdmuchana do skali konfliktu światowego.
Ale kiedy wkoło jest tak spokojnie i zielono, kiedy spaceruję i podziwiam kwitnące krzewy i palmy, maleńkie obłoczki na błękitnym niebie, nie potrafię uwierzyć, że jestem w tym samym kraju, który we wszelkich relacjach telewizyjnych pokazywany jest jako miejsc ulicznych starć, bombardowań, wyjących karetek, rozbitego szkła i rozlanej krwi.
Nie mogę też uwierzyć, że dziś jest pierwszy grudnia. Jak to?! Czy można tak po prostu wyjść sobie na dwór grudniowym rankiem w koszulce z krótkim rękawem? Jak to?! Grudzień bez śniegu, zimna i świątecznej dekoracji? I z normalnymi zajęciami na uczelni w Wigilię Bożego Narodzenia, pierwszy i drugi dzień Świąt, w Sylwestra i Nowy Rok?
Szczerze mówiąc, zaskakująco szybko się przyzwyczaiłam do tego „innego porządku”. Do tego, że zamiast Bożego Narodzenia będzie obchodzona Chanuka, zamiast weekendu jest szabat (albo „koniec tygodnia”, „sof szawua” – hebrajski na swoje własne słowo na „weekend”), a niedziela to normalny dzień pracy.
Kiedy wychodzę na spacer po raz drugi, popołudniu, na boisku w małym parku między blokami w jednej z bogatszych dzielnic Tel Awiwu, jakieś wyrostki grają w piłkę nożną. Pokrzykują coś do siebie. Przystaję, bo nie mogę uwierzyć: krzyczą do siebie po arabsku! Muzułmanie. Palestyńczycy. Parę kroków dalej żydowskie dzieciaki w wieku przedszkolnym bawią się na karuzeli na placu zabaw. Ot, tak po prostu…

28 lis 2007

Niebo

Z niewielkim opóźnieniem…

Niebo przybliżyło się do mnie w niedzielę. W samym sercu państwa żydowskiego, niedaleko Jerozolimy, w samym środku muzułmańskiej wioski Abu Gosz, jest stary benedyktyński klasztor. A właściwie są dwa klasztory – jeden męski, drugi żeński. W jednym z nich jest kościół z czasów krzyżowców, zaciszne, ciemne miejsce z surowymi ścianami, ozdobionymi przyblakłymi freskami sprzed setek lat. W każdą niedzielę zbierają się tam mnisi i mniszki, aby celebrować mszę. Długie momenty ciszy w czasie mszy, łacińskie formuły przeplatane francuskimi modlitwami, chorały gregoriańskie, psalmy dawidowe po hebrajsku, białe, powłóczyste szaty sióstr i braci… Na takim nabożeństwie jeszcze nie byłam. To miejsce przypomina oazę, wyspę na morzu izraelskiego zgiełku, natłoku wydarzeń i paradoksów. Bezpieczna przystań w tym nieokiełznanym kraju.

To miejsce byłoby jednak podobne do wielu innych klasztorów, gdyby nie fakt, że mieszka tam pewien bardzo szczególny mnich, brat Oliwier. Muszę koniecznie opisać jego historię, bo jest niepowtarzalna, ale tyle wciąż dzieje się wokół mnie, że mam do wyboru: albo przeżywać swoją izraelską przygodę, albo ją opisywać.

Pewnie będę się starać robić i jedno, i drugie, ale nie dziś. Jest prawie druga w nocy, padam z nóg. Chyba wpadam w izraelski rytm, to znaczy przyswajam tryb życia mieszkańców tego kraju: angażuję się w mnóstwo miłych, aczkolwiek czasochłonnych zajęć, często poza domem: a to wycieczka, a to przyjęcie, a to spotkanie z kimś wyjątkowym, a to kurs tańca izraelskiego… Dziś na przykład spędziłam popołudnie w bazie wojskowej, gdzieś w połowie drogi między Tel Awiwem i Ber Szebą. Moja izraelska siostra, Maja, zakończyła 3 tygodniowy okres najcięższego wojskowego drylu i miała dziś przysięgę. Spędzi w armii jeszcze 2 lata. Widok drobnych, małych dziewczątek z wielkim karabinem w jednej ręce i Biblią w drugiej, przysięgających w razie potrzeby poświęcić życie dla Izraela zrobił na mnie spore wrażenie. A jeszcze większe wrażenie zrobił na mnie widok pokojów żołnierzy i ubikacji. Nie będę wchodzić w szczegóły, powiem tylko, że za nic w świecie nie chciałabym zostać żołnierką.

25 lis 2007

Piekło / niebo

Piekło
W piątkową noc miałam okazję przekonać się, jak wygląda nocne życie w Tel Awiwie... Musze przyznać, że nie jestem zachwycona. Co prawda ten mój obraz nocnego Tel Awiwu jest bardzo cząstkowy i subiektywny, ale jestem tak zdegustowana tym, co zobaczyłam, że pewnie to wyobrażenie przez długi czas się nie zmieni.
A więc, jak wyglądał klub – przeciętny klub, w centrum miasta – w którym spędziliśmy piątkowy wieczór?
Nie było jak tańczyć – bo taki wynalazek jak parkiet jest tu nieznany (a przynajmniej nie w tych klubach, do których jest bezpłatny wstęp) i jedyne miejsce to tańca jest między stolikami. W piątkowy wieczór przychodzi masa ludzi. Taniec przypomina przepychanie się między stoiskami na szuku* w piątkowe przedpołudnie…
Nie było też jak posiedzieć i porozmawiać – bo przekrzykiwanie się w tym tłumie i hałasie jest naprawdę trudne.... Zresztą ze znalezieniem miejsca do siedzenia też nie najłatwiej.
A przede wszystkim – nie było jak oddychać. Dym, dym, dym… Mimo że 2 tygodnie temu wprowadzono nowe prawo, zakazujące palenia w klubach, na razie ten przepis pozostaje na papierze. Dym jest wszędzie – wsiąka w ubrania i we włosy, a co najgorsze – w oczy. Jestem zupełnie nieprzyzwyczajona do palenia, więc ciągle łzawiły mi oczy.
To miejsce kojarzyło mi się z piekłem. Bardziej się tu zmęczyłam niż odprężyłam. Naprawdę nie rozumiem, jak tylu młodych ludzi z własnej woli przychodzić w takie miejsce… Zdecydowanie bardziej podobała mi się kibucowa dyskoteka sprzed dwu tygodni. Trochę zalatywało tam oborą (dosłownie, krowy były kilkadziesiąt metrów dalej), ale przynajmniej było czym oddychać i gdzie potańczyć. No i muzyka była w kibucu świetna – stary rock, jak w czasach liceum.
To dziwne, ale w ten piątkowy wieczór, czułam się w telawiwskim klubie bardziej obco niż w samym środku ultraortodoksyjnej jerozolimskiej dzielnicy Mea Szarim. Chociaż też nie potrafię do końca zrozumieć, jak można nosić wstrętnie niemodne pejsy, czarne ubrania i ciepłą futrzaną czapę w tej strefie klimatycznej… Jednak gdybym miała wybierać między szabatem w Mea Szarim a nocnym życiem w Tel Awiwe, to pewnie wolałabym piątkowy wieczór spędzić, tak jak to robią ortodoksyjni żydzi: modlitwa w synagodze, wspólna kolacja, śpiewanie przy stole, spacer z rodziną… Swoją drogą, to naprawdę niesamowite, że w tym samym kraju, w tym samym narodzie, mogą istnieć dwa tak różne światy: świat ludzi wyemancypowanych, wyzwolonych, zatopionych w zabawie, nieznających granic, i świat religijnych konserwatystów, żyjących dokładnie tak, jak ich dziadkowie, pradziadkowie i prapradziadkowie.

Ciąg dalszy, „Niebo” – jutro!

*Szuk to po prostu targ.

23 lis 2007

Rewizja

Piątkowe popołudnie. Zbliża się kolejny szabat. Słońce jeszcze dość wysoko, ale samochodów na ulicach już coraz mniej. Choć pierwsi sprzedawcy zamykają już sklepy, centrum handlowym w Ramat Awiw jeszcze mrowie ludzi, kawiarniane stoliki w większości pozajmowane. Chodzę wkoło i odnoszę wrażenie, że Izraelczycy walczą z nadchodzącym szabatem, próbują wydrzeć, urwać jak najwięcej czasu, zamienić szabasowy bezwład w jakąkolwiek czynność.
Przed wejściem do centrum handlowego zaczepia mnie jakiś ortodoks w czerni, w kapeluszu i z brodą i próbuje wyciągnąć ode mnie pieniądze na prowadzenie jakiejś stołówki dla biednych dzieci z Jerozolimy i Hajfy. Dziękuje, przepraszam i idę dalej. W wejściu do centrum stoi strażniczka. Ogląda mój plecak i sprawdza specjalnym urządzeniem czy nie ukrywam czegoś w kieszeniach. Wchodząc, uświadamiam sobie, że te kontrole i rewizje stały się dla mnie częścią codzienności. Nie wszystkie są dokładne, a raczej przeważnie są pobieżne. Czasem strażnik tylko poklepuje moją torbę, uśmiecha się, życzy miłego dnia i mnie wpuszcza. Tak się przyzwyczaiłam do tego, że przy wejściu na uczelnię, do kawiarni czy sklepu sprawdzają, czy nie wnoszę broni albo materiałów wybuchowych, że jak wrócę do Polski to pewnie na początku będę się czuła dziwnie, że nikt mnie nie sprawdza.
Ciągle jednak nie potrafię pojąć jednego. Dlaczego nikt nie sprawdza zawartości mojego plecaka przy wejściu do autobusu? I dlaczego w każdym autobusie, przy drzwiach, którymi wszyscy wychodzą stoi śmietnik. Przecież ktoś mógłby tam wrzucić bombę i zwiać… A może rewizja niepotrzebna, bo Wielki Brat patrzy?

21 lis 2007

Jeszcze więcej deszczu

Przedwczorajsza dwugodzinna ulewa byla chyba tylko preludium do prawdziwej pory deszczowej. Od wczorajszego rana leje prawie non stop. Ludzie drżą z zimna (15 stopni na plusie - to dla Izraelczyków zimno), chodzą w kurtkach i kaloszach. Kalosze są jak najbardziej na miejscu, bo ten deszcz jest największym jaki w życiu widziałam (nawet podczas powodzi w Polsce w 1997 tak nie padało), a po ulicach płyną potoki wody, ale mówienie o zimnie to przesada...
Przynajmniej pogoda zachęca do nauki. Mój hebrajski z dnia na dzień coraz lepszy, choć jak na razie jedyną osobą z którą rozmawiam wyłącznie po hebrajsku jest Szula, starsza pani która przychodzi dwa razy w tygodniu sprzątać nasz dom i gotować obiad na kilka dni. Używając mojego (bardzo ograniczonego jeszcze) słownictwa udało mi się jej opowiedzieć o tym, skąd pochodzę, jak dużą mam rodzinę, co tu robię, czego się uczę, itd. Dowiedziałam się też coś nieco o niej - że pochodzi z Maroka, ma sześcioro dzieci, itp, itd. Przy okazji, jeśli od dziecka jesteś karmiony bajeczką, że wszyscy Żydzi są niewyobrażalnie bogaci, przekładają pieniadzę z kupki na kupkę i pociągają sznurki światowej polityki, to pewnie zaskoczy cię fakt, że są też Żydzi-śmieciarze i Żydówki-sprzątaczki. Takie jak Szula.
Ale wracając do hebrajskiego, to codziennie odkrywam w tym języku coś fascynującego. To naprawdę zaskakujące jak dużo treści można zawrzeć w jednym słowie, jak na pozór nie mające ze soba nic wspólnego słowa pochodzą od wspólnego rdzenia... Na kursie z esencji Judaizmu, profesor pokazuje nam ile niesamowitych, pełnych znaczenia, gierek słownych można znaleźć w Biblii. Niestety, te wszystkie subtelności gubią się w przekładzie, więc aby je wychwycić trzeba znać oryginalny język. Dlatego wracam do nauki...

20 lis 2007

Pora deszczowa

Jeśli myślisz, że w Izraelu przez cały rok jest gorąco i słonecznie, i zazdrościsz mi ciepełka, to już śpieszę się powiadomić: tu też jest zima. Od kilku dni wszyscy trąbili o tym, że idzie zima. Żadnych symptomów tej zimy nie zauważałam: palmy są tak samo zielone, drzewa i krzewy kwitną i pachną, temperatura najprzyjemniejsza z możliwych - około 20 stopni, słonecznie, lekki wiaterek. Ale wczoraj około południa, nagle i niespodziewanie, zachmurzyło się i zaczęło lać. Nie padać, lać. Deszcz tutaj jest nagły, ciężki i gęsty. Krople są ogromne. Parasolka nie uchroni cię przed zmoknięciem, nawet, jeśli deszcz nie zacina. Po prostu tego deszczu jest strasznie dużo naraz. Ulicami spływają strumienie wody. Dach dudni jakby zaraz miał się rozpaść. Robi się ciemno, choć jest południe, uderzają grzmoty i błyskawice, palmy w ogrodzie chwieją się na wietrze. Gaśnie światło. Wydaje się, że spokojna, senna, wypieszczona słońcem roślinność nie wytrzyma tego naporu wody. Leje prawie dwie godziny. A potem tak nagle jak deszcz przyszedł, tak nagle ustaje. Chmury rozpierzchają się, wychodzi słońce. Wszystko na dworze jest mokre i świeże. Zieleń zdaje się być czysta i odprężona jak człowiek, który po długim dniu pracy w kurzu i pocie, wziął chłodny prysznic.

Zesłałeś, Boże, obfity deszcz, swe wyczerpane dziedzictwo Ty orzeźwiłeś. (Psalmów 68:10)
Teraz rozumiem lepiej wszystkie biblijne metafory porównujące gniew do gwałtownego wiatru, przyjście Bożej pomocy do nadejścia nagłego, niespodziewanego, silnego deszczu, psalmy wysławiające majestat Boga wśród burzy. W starożytności ludzie znacznie mocniej doświadczali przecież siły przyrody, będąc od niej zależni. Nie wyobrażam sobie, jak dawali sobie radę z takim deszczem patriarchowie mieszkający w namiotach, uciekający przed Saulem Dawid, kryjący się w górach, Jan Chrzciciel na pustkowiu, Jezus i apostołowie głoszący dobrą nowinę, wędrując od wioski do wioski…

19 lis 2007

Czyn społeczny

W sobotę wieczorem cała rodzina (w tym rodzina z daleka) zapakowała się w dwa samochody i popędziła w kierunku placu Icchaka Rabina. To główny plac Tel Awiwu, miejsce gdzie zamordowano Rabina. Tu mają miejsce wszelkie zgromadzenia, wiece, manifestacje, koncerty, itp., itd. Tym razem odbywał się tu wiec poparcia dla strajkujących nauczycieli szkół średnich i wyższych. Profesorowie publicznych uczelni strajkują już od ponad miesiąca. Powód: niskie płace. Nasz wydział dla studentów z zagranicy funkcjonuje normalnie, ale to dlatego że jest odrębną jednostką w ramach Uniwersytetu Telawiwskiego i że nasi profesorowie zarabiają więcej. Wiosną strajkowali studenci, kiedy zdecydowano się podnieść czesne na publicznych uczelniach (edukacja w Izraelu jest płatna). Semestr miał się z tego względu zacząć z opóźnieniem, około 20 października. Jest już prawie 20 listopada, a na większości wydziałów nie ma zajęć. Mówi się o tym, że mogą anulować cały semestr…
Ale wracając do sobotniej manifestacji. Na placu rabina zebrało się ponad 100 tysięcy ludzi. Były koncerty izraelskich gwiazd, były kwieciste przemowy działaczy związkowych, reprezentantów profesorów i studentów. Największe wrażenie zrobiła na mnie mowa pewnego młodego człowieka, przemawiającego w imieniu uczniów szkół średnich. Mój hebrajski nie jest jeszcze na tyle dobry, żeby zrozumieć, o czym dokładnie mówił, ale jego intonacja, sposób ekspresji i reakcja Tłumu przywodziły mi na myśl działaczy ruchu socjalistycznego na przełomie XIX i XX wieku. Słowem: młody Lenin!
Dwa tygodnie temu w tym samym miejscu miało miejsce podobne zgromadzenie, kiedy odbywały się tu uroczystości upamiętniające śmierć Icchaka Rabina. Wtedy podobno przyszło jeszcze więcej ludzi. Izraelczycy wydają mi się znacznie bardziej zaangażowani w politykę i działalność społeczną niż Polacy. Komentarz mojej izraelskiej mamy, Chawy, na widok 100 tysięcy ludzi zapełniających plac Rabina: „Zawiodłam się. Myślałam, że będzie nas znacznie więcej…”

17 lis 2007

Szabat

Szabat

Jeśli myślisz, że poniedziałek jest pierwszym dniem tygodnia, to przyjeżdżając na dłużej do Izraela musisz zmienić swój sposób myślenia. Pierwszym dniem tygodnia – zupełnie jak w kalendarzu liturgicznym Kościoła Katolickiego – jest niedziela. Same hebrajskie nazwy dni oddają ten porządek. Niedziela to „jom riszon”, czyli dzień pierwszy, poniedziałek – „jom szeni”, czyli dzień drugi, i tak dalej aż do piątku, dnia szóstego. A potem nastaje wieczór, dzień szósty, i nadchodzi dzień odpoczynku, szabat.

Szabat to nie jest po prostu sobota, jak mogłaby sugerować nazwa (nota bene nazwa sobota wzięła się przecież od słowa „szabat”). Szabat nie zaczyna się, gdy nastanie ranek, dzień siódmy. Szabat zaczyna się z momentem zachodu słońca, w piątkowy wieczór. Ale zanim jeszcze słońce zajdzie można wyczuć atmosferę oczekiwania na coś szczególnego.

W Jerozolimie nie sposób tego nie zauważyć, jako że na godzinę przed nadejściem szabatu słychać przeciągły dźwięk syreny, jakby oznajmiający: „Za godzinę! Nadchodzi! Przygotuj się!”. Na ulicach zaczyna się wtedy coś, co można nazwać „burzą przed ciszą”: ruch wzmaga się, każdy śpieszy się, żeby zamknąć i zabezpieczyć sklep, zrobić ostatnie zakupy, dotrzeć na czas do domu. Sobolowe czapy i czarne kapelusze ortodoksyjnych Żydów zdają się śmigać w powietrzu. Z czasem, jak słońce zniża się coraz bardziej, ruch maleje, ulice pustoszeją i nastaje szabasowy wieczór.

W Tel Awiwie, jest nieco inaczej: szabat nie ma tak religijnego charakteru, a jednak trudno nie odczuć na własnej skórze, że ten dzień jest inny niż pozostałe. Oczywiście, sklepy są zamykane, z dużymi centrami handlowymi i sieciami supermarketów włącznie. Jeśli zapomniałeś o zakupach, to jesteś skazany na śmierć głodową, pożyczenie jedzenia od sąsiadów albo szukanie restauracji (nie wszystkie są otwarte) lub jednego z nielicznych funkcjonujących kiosków. Ale to też nie jest takie proste, bo – co w szabat najbardziej uderzające dla obcego - na godzinę przed zachodem słońca przestają kursować autobusy i pociągi. Jeśli nie masz własnego samochodu i spóźnisz się na ostatni autobus, zostaje ci albo spacer albo taksówka, która w szabat jest droższa niż w inne dni. Są też „szerut taxi” – takie minibusy, które funkcjonują jak zbiorowe taksówki, ale one nie dojeżdżają na przedmieścia.

Po co ta cała szopka z wyłączaniem komunikacji miejskiej na 24 godziny? „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił” – brzmi znajomo, prawda? To skrócona wersja przykazania, a tak to wygląda w oryginalnym kontekście:
Pamiętaj o dniu szabatu, aby go uświęcić. Sześć dni będziesz pracować i wykonywać wszystkie twe zajęcia. Dzień zaś siódmy jest szabatem ku czci Pana, Boga twego. Nie możesz przeto w dniu tym wykonywać żadnej pracy ani ty sam, ani syn twój, ani twoja córka, ani twój niewolnik, ani twoja niewolnica, ani twoje bydło, ani cudzoziemiec, który mieszka pośród twych bram. W sześciu dniach bowiem uczynił Pan niebo, ziemię, morze oraz wszystko, co jest w nich, w siódmym zaś dniu odpoczął. Dlatego pobłogosławił Pan dzień szabatu i uznał go za święty. Księga Wyjścia 20:8 - 20:11 (Biblia Tysiąclecia)
I znowu:
Nie będziesz brał imienia Pana, Boga twego, do czczych rzeczy, bo nie dozwoli Pan, by pozostał bezkarny ten, kto bierze Jego imię do czczych rzeczy. Będziesz zważał na szabat, aby go święcić, jak ci nakazał Pan, Bóg twój. Sześć dni będziesz pracował i wykonywał wszelką twą pracę, lecz w siódmym dniu jest szabat Pana, Boga twego. Nie będziesz wykonywał żadnej pracy ani ty, ani twój syn, ani twoja córka, ani twój sługa, ani twoja służąca, ani twój wół, ani twój osioł, ani żadne twoje zwierzę, ani obcy, który przebywa w twoich bramach; aby wypoczął twój niewolnik i twoja niewolnica, jak i ty. Pamiętaj, że byłeś niewolnikiem w ziemi egipskiej i wyprowadził cię stamtąd Pan, Bóg twój, ręką mocną i wyciągniętym ramieniem: przeto ci nakazał Pan, Bóg twój, strzec dnia szabatu. Powtórzonego Prawa 5:11 - 5:15 (Biblia Tysiąclecia)

Ale co to ma wspólnego z autobusem? Skoro w szabat nie wolno pracować, to – w interpretacji konserwatywnego judaizmu – nie wolno wykonywać czynności, do których zalicza się między innymi zapalanie i gaszenie ognia, co w przełożeniu na współczesne czasy oznacza zakaz gotowania, korzystania z urządzeń elektronicznych, zapalania światła i wreszcie jeżdżenia samochodem. Czy ulice izraelskich miast są więc w szabat puste? Nie, bo przecież nie wszyscy są religijni i nie wszyscy przestrzegają tego przykazania. Ale publiczna komunikacja nie działa. Wjazd do niektórych dzielnic, zamieszkiwanych przez ortodoksyjnych Żydów, jest zabroniony – na ulicach ustawione są barykady. Choć tak naprawdę, to służą one bardziej jako informacja niż jako blokada: nikt rozsądny nie zaryzykuje wjazdu w takie miejsce z obawy przed ukamienowaniem.
Co więc można robić w szabat? Niereligijni Żydzi mają wtedy czas, aby jeździć na wycieczki, pójść na plaż, wyspać się, uprawiać sport. Religijni Żydzi poświęcają ten czas na studiowanie Tory, modlitwę w synagodze, wspólny posiłek i spacer z rodziną. W ultraortodoksyjnej jerozolimskiej dzielnicy Mea Szarim, po wieczornej modlitwie w synagodze i po kolacji, zamknięte dla samochodów ulice zapełniają się spacerującymi rodzinami.
Ja też spędzam ten szabat po Bożemu. No, powiedzmy. Wczoraj wieczorem zjedliśmy całą rodzinką kolację. Co prawda, moja nowa rodzina jest zupełnie niereligijna, ale pewne tradycje utrzymuje. Był wspólny posiłek i była tradycyjna chałka. A ja wystąpiłam w roli „cudzoziemca, który mieszka pośród twych bram”. Powinnam może przemilczeć fakt, że po kolacji Chawa odpaliła samochód, żeby odwieźć jedną z córek i pokazać mi Tel Awiw nocą. Powinnam też przemilczeć fakt, że piszę (czynność zabroniona) ten tekst na komputerze (urządzenie elektroniczne), ale co tam. Zaraz zabieram się za studiowanie Biblii, bo mam we wtorek egzamin z „Esencji Judaizmu”. Przynajmniej tyle „święcenia dnia świętego”….

Szabat szalom!

16 lis 2007

Bo jutro może nie nadejść

Dziś byłam świadkiem niesamowitego zgromadzenia: kilkuset (tak kilkuset, to nie żart ani nie pomyłka!) par wirujących na parkiecie ogromnej sali gimnastycznej. Co w tym niecodziennego? Przecież mnóstwo osób chodzi na dyskoteki i do klubów, gdzie ludzie tańczą… Tak, ale tu, na tej sali, wszyscy wykonują te same kroki, te same sekwencje ruchów zgodnie z instrukcją nauczyciela. „Echad, sztajm, szalosz, arba…. Siwuw, stajm, szalosz, arba… Kadima..*” Z głośników płynie żydowska muzyka, prawie wyłącznie żydowska muzyka z różnych stron świata… Niektóre brzmią znajomo – to te, które pochodzą z terenów Polski. W innych słychać wpływy arabskie, greckie lub bułgarskie. A niektóre są po prostu izraelsko-syjonistycze, o tym, jaka tu, w Erec Izrael, jest piękna przyroda, jak ten kraj budowali pionierzy, itp., itd.… „Tu się urodziłem, tu się urodziły moje dzieci, tu zbudowałem swój dom pracą własnych rąk…”. Wśród tańczących par są ludzie w moim wieku, ale też ludzie w wieku moich rodziców i dziadków. Atmosfera radości: widać, że dla każdego taniec to przyjemność, relaks i zabawa. A jednocześnie – co zdumiewające, naprawdę bardzo dobrze im to wychodzi! Jestem pod wrażeniem! Nigdy nie widziałam tylu ludzi tańczących tak dobrze!
W innej sali, w tym samym budynku, są zajęcia dla początkujących. Taniec w kręgu. Moja nowa izraelska mama, Chawa, zabrała mnie na lekcje. Pomijając fakt, że nie rozumiałam instrukcji nauczyciela, muszę przyznać, że było świetnie… Za tydzień idę znów! A może nawet wcześniej niż za tydzień, bo lekcje tańca izraelskiego są w różnych miejscach w różne dnie tygodnia. Codziennie można w Tel Awiwie znaleźć miejce, gdzie setki ludzi gromadzą się, aby zrelaksować się przy muzyce i nauczyć nowych kroków.
Mam wrażenie, że Izraelczycy znacznie częściej niż Polacy śpiewają, podśpiewują, tańczą. Czasem na ulicy można spotkać kogoś, kto sobie na głos nuci jakąś melodyjkę. Przed Ścianą Płaczu też niekoniecznie się płacze: więcej tam tańczących i śpiewających niż ocierających łzy. Zarówno licealiści, młodzież ze szkół religijnych, jak i dostojni brodaci chasydzi formują koła i kołyszą się podśpiewując albo wręcz skandując, że jest jeden Bóg, nasz Bóg, że On da pokój, itp., itd…
W drodze powrotnej z tańców, Chawa powiedziała, że Izraelczycy są hiperaktywni i żyją tak intensywnie jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Rzeczywiście, trudno się nie zgodzić. Obserwując moją izraelską rodzinę i znajomych odnoszę wrażenie, że każdy ma tu jakąś pasję – czy to taniec, czy kabała, czy brydż – nie do wyobrażenia jest, żeby po prostu przyjść z pracy lub szkoły do domu i oglądać telewizję albo czytać gazetę cały wieczór. Carpe diem!


*„Raz, dwa, trzy, cztery…. Obrót, dwa, trzy, cztery… Naprzód…”

8 lis 2007

Hojni czy próżni?

Egzaminy połówkowe zbliżają się wielkimi krokami. Siedzę właśnie w wygodnym fotelu biblioteki Wydziału Biologii i Medycyny, jestem już dość zmęczona czytaniem, zaraz wracam do domu. Uprzedzam pytania: nie, nie studiuję tu medycyny ani biologii, po prostu lekarze i biolodzy mają najprzyjemniejszą i najnowocześniejszą bibliotekę, dlatego zdecydowałam się spędzać tu czas. Jest tu piękne akwarium z ogromnymi rybkami. I jest coś, co można znaleźć wszędzie w Izraelu, a co jest bardzo rzadko spotykane w Polsce. I o tym właśnie chcę napisać.
Od razu w pierwszym tygodniu mojego pobytu tutaj, a właściwie nawet wcześniej, kiedy zwiedzałam cmentarz żydowski w Warszawie, uderzyła mnie jedna rzecz. Tabliczki sponsorsko-fundatorskie. Są wszędzie. Na budynkach, w ogrodach, w bibliotekach, na ulicach. Na przykład „Alejka im. Abrahama X ufundowana przez jego kochającą żonę Riwkę." Albo „Skwerek ufundowany przez rodzinę Y im. pradziadka fundatorów”. Albo „Półka z kolekcją książek Mojżesza Z, im. jego rodziców”.Mam wrażenie, że w Izraelu każda najdrobniejsza rzecz musi mieć swojego fundatora, donatora, sponsora i być ku czci jego najbliższych. Czasem nawet tak prozaiczne miejsca jak bufet na kampusie uniwersyteckim!
Zastanawiam się, dlaczego tyle tych tabliczek jest. Czy świadczy to o szczodrości Żydów, którzy inwestują pieniądze w miejsca publiczne czy przeciwnie – o ich braku skromności i chęci kupienia sobie sławy potomnych? Trudno ocenić, w każdym razie gdyby w Polsce było więcej sponsorów, choćby pragnących zabłysnąć przed ludźmi złotymi tabliczkami, to wcale nie miałabym im za złe próżności, gdyby to rzeczywiście przyczyniało się do większej liczby miłych skwerków, alejek, nowych publikacji w bibliotekach.
Na razie nie pozostaje nic innego jak liczyć na dotacje i subwencje z Unii Europejskiej, która w Polsce odgrywa rolę głównego sponsora wszelkich przedsięwzięć infrastrukturalnych. Nigdy chyba nie zapomnę treści tabliczki, która wisi na zewnętrznej ścianie Urzędu Gminy w mojej rodzinnej wsi: „Kanalizacja ta została sfinansowana dzięki dotacji z Funduszu Unii Europejskiej…”

4 lis 2007

Sacrum i profanum

Sacrum i profanum

Kiedy jestem w Tel Awiwie, spaceruje po tym kosmopolitycznym, tętniącym życiem i nasyconym nowoczesnością mieście, to nieraz zastanawiam się, czy nazywanie Izraela Ziemią Świętą ma jakikolwiek sens. Wychodzę wieczorem na spacer, patrzę na gwieździste niebo nade mną i myślę: czy to naprawdę tu miały miejsca te wszystkie cudowne wydarzenia opisane w Biblii? Widzę żołnierzy i żołnierki z wielkimi karabinami na ulicy, w autobusie, w supermarkecie i jakoś nie pasuje mi to do wyobrażenia Ziemi Obiecanej, jakie miałam przed przyjazdem. Nawet wtedy, kiedy jestem w Jerozolimie, najświętszym ze świętych miejsc, jakie mogę sobie wyobrazić i widzę te tłumy turystów pstrykających setki zdjęć i kupujących tonę rupieci u arabskich sprzedawców, to też jakoś nie potrafię uwierzyć, że to jest właśnie miasto, które Bóg Izraela wybrał za swoje mieszkanie i miasto, w którym Jezus został ukrzyżowany i zmartwychwstał.
Ale z drugiej strony jest w Izraelu coś szczególnego, coś, czego nie spotkałam nigdzie indziej. Jest pewna atmosfera świętości, choć nie w każdym miejscu i nie w każdym momencie.
Bo gdy wychodzę wieczorem na spacer po okolicy, to zauważam, że wszystkie ulice mojej dzielnicy wzięły swe nazwy od imion proroków hebrajskiej Biblii… Spacerując przechodzę przez ulice Izajasza, Jeremiasza, Daniela, Malachiasza, Habakuka… Każdy prorok ma swą ulicę, żaden nie został pominięty. Kiedy wychodzę na spacer w piątkowy wieczór, to odświętnie ubrani w biel i czerń młodzi ludzie, wracający z synagogi, pozdrawiają mnie słowami: „Szabat szalom!”.
Niektórzy żołnierze mają nie tylko karabiny, ale i jarmułki na głowach. Każdego ranka na przystankach autobusowych i w autobusach, na ulicach i w parkach widzę ludzi z modlitewnikami w ręce, poruszających ustami, szepczących cicho modlitwy do Jedynego Boga. Nawet w na wskroś świeckim Tel Awiwie widok modlących się w miejscach publicznych ludzi nie jest dla nikogo zaskakujący ani śmieszny. Można bez skrępowania modlić się półgłosem czy śpiewać cicho psalmy idąc po ulicy bez obawy, że ktoś weźmie cię za chorego psychicznie człowieka, który mówi sam do siebie.
Tym bardziej w Jerozolimie każdy rodzaj ekspresji uczuć religijnych jest akceptowalny, pod warunkiem, że nie jest ostentacyjno-prowokacyjny. Mam tu na myśli na przykład wniesienie żydowskiego modlitewnika czy izraelskiej flagi na teren meczetu Al-Aksa, przyjście z krzyżem pod Ścianę Płaczu albo w jarmułce do Bazyliki Grobu Świętego. Procesje na klęczkach na Via Dolorosa, chasydzi tańczący pod Kotelem i muezini ryczący z głośników… atmosfera modlitwy jest równie mocno odczuwalna jak „turystyczność” Jerozolimy.
W ten weekend znów wybrałam się tam, do Jerozolimy właśnie i miałam okazję poznać to miasto właśnie od tej religijnej strony. W piątkowy wieczór poszłam pod Kotel (Kotel – to hebrajska nazwa Ściany Płaczu, inaczej: Zachodnia Ściana). Co tydzień gromadzi się tam mnóstwo pobożnych Żydów celebrujących początek szabatu. Nauczyłam się już melodii niektórych chasydzkich piosenek, poza tym udało mi się znaleźć na miejscu modlitewnik z angielskim tłumaczeniem hebrajskich modlitw, więc mogłam naprawdę włączyć się w „święcenie dnia świętego”. Może kogoś zaskoczy, czemu chrześcijanka modli się z Żydami akurat w tym miejscu… Dla mnie to proste: jedyna ściana, która pozostała z kompleksu Świątyni, przypomina o miejscu, w którym „Ojciec Nasz” mieszkał pośród swojego ludu. Zresztą, jeśli Jezus przychodził do Świątyni, aby modlić się, nauczać i uzdrawiać, to, czemu ja, która chcę go naśladować, miałabym tego nie robić?
W sobotę – poza chodzeniem po starym mieście i wyszukiwaniem stacji drogi krzyżowej między arabskimi stoiskami na Via Dolorosa – w sobotę najwspanialszy czas spędziłam w… Gehennie! Tak, Gehenna, po hebrajsku Ge bene Hinnom, czyli Dolina Synów Hinnoma, to podłużna niecka między wzgórzami Jerozolimy, u podnóża Góry Syjon. Teraz jest tam zielony, nieco zdziczały park – niewiarygodnie cichy zakątek tuż obok ruchliwej drogi, puste miejsce, do którego nie docierają wycieczki ani pielgrzymki. Odpoczywając w tym ustroniu, trudno było mi wyobrazić sobie, że przed setkami lat, dokładnie w tym miejscu, niewierni starożytni Izraelici poświęcali swoje dzieci jako całopalną ofiarę dla Molocha, że tutaj rzucano wszelkie brudy, ciała zwierząt i skazańców, aby skonsumował je niegasnący ogień…
A dziś – dziś miałam okazję zobaczyć nie tylko jak wygląda, ale też jak funkcjonuje Bazylika Grobu Świętego. To szczególny kościół, gdzie dosłownie każdy kawałek podłogi należy do innego chrześcijańskiego wyznania, gdzie katolicy i prawosławni, a także kościoły etiopski, ormiański, koptyjski i inne muszą znaleźć sposób na pokojowe koegzystowanie. I choć wierni wszystkich tych wyznań zgadzają się, co do statusu tego miejsca, w którym według tradycji Jezus został ukrzyżowany, pochowany i w którym zmartwychwstał, to jednak stosunki między poszczególnymi kosciolami nie zawsze układają się pokojowo. Podobno dochodzi nawet do bójek między mnichami! Nasz przewodnik opowiadał, że parę lat temu mnisi etiopscy i koptyjscy tak mocno zaangażowali się w walkę, że kilkunastu z nich zostało rannych, a izraelska policja musiała rozdzielać walczących!
Dziś przy grobie Chrystusa też stali izraelscy policjanci. Ale żadnych bójek nie było. Były natomiast dwie procesje, jedna zaraz po drugiej – franciszkańska i ormiańska. Były brązowe i czarne habity i kaptury, był blask świec, dźwięk dzwonów, zapach kadzidła i dymu, łacińskie i greckie modlitwy, chorały… Było uroczyście i bardzo podniośle. Można było sobie wyobrazić, że jakiś magiczny wehikuł przenosi nas do czasów krzyżowców..

28 paź 2007

Jerozolimskie impresje

Jestem z powrotem w Tel Awiwie, po dwóch dniach spędzonych na doświadczaniu Jerozolimy. Tak właśnie, na doświadczaniu, bo słowo zwiedzanie implikuje bierne oglądanie – a to miasto żyje i jego się doświadcza, wszystkimi zmysłami.
Wzrokiem - widzisz wspaniałe wzgórza, wąskie i ciemne uliczki Starego Miasta i jego majestatyczne mury i bramy, synagogi, kościoły, meczety, a pomiędzy tym wszystkim kolorowy tłum, widzisz futrzane czapy, chałaty, brody i pejsy ultraortodoksyjnych Żydów i długie, powłóczyste szaty muzułmańskich kobiet, widzisz owoce, materiały, biżuterię we wszystkich możliwych kolorach, widzisz przesiąknięte duchową atmosferą święta miejsca i budzące odrazę kiczowate dewocjonalia, bogactwo i luksus obok brudu i kurzu…
Słuchem – słyszysz dostojne dzwony kościołów, wściekłe klaksony samochodów i krzyki ulicznych sprzedawców, słyszysz muezinów zawodzących po arabsku z minaretów i głośników, słyszysz wesołe chasydzkie pieśni pod Ścianą Płaczu i pod oknami synagog, recytacje Koranu z magnetofonów ustawionych w arabskich sklepach, głosy wiernych rozważających stacje drogi krzyżowej na Via Dolorosa, śmiechy dzieci, które brzmią tak samo w każdym miejscu na świecie…
Dotykiem – wyczuwasz wytarte kamienie w świętych miejscach, lepkie od ciągłego dotyku milionów wiernych przez tysiące lat, gładzisz delikatne i miękkie materiały na stoiskach, możesz zatopić dłoń w worku niełuskanych jeszcze migdałów lub orzechów, możesz chwycic pieczywo przekazywane z rąk do rąk bez użycia papierka, poczujesz też ludzkie ciała, ocierające się o siebie w ciasnych i zatłoczonych ulicach i na bazarach…
Smakiem – próbujesz to wszystko, co Bliski Wschód ma do zaoferowania – aromatyczne, ciepłe, świeże, chrupiące, jeśli słodkie to niemalże do granic mdłości i jeśli tłuste to też bez ograniczeń…
Węchem – czujesz zapach świeżej mięty i korzennych przypraw sprzedawanych na ulicach, cytrusów, z których wyciska się sok, czujesz zapach chały, pity, bajgli prosto z pieca, zapach szabasowej kolacji, zapach kardamonowej tureckiej kawy, zapach tytoniu z fajki wodnej i smród rozkładających się śmieci i ekskrementów w brudnych zaułkach – intensywniejszy niż gdzie indziej…
A co myślisz? Sam nie wiesz, co myśleć… spotykasz tylu różnych ludzi, tyle różnych poglądów na świat i stylów życia, że potrzebujesz czasu, żeby to wszystko poukładać sobie w głowie…

Zdjęcia z Jerozolimy

27 paź 2007

Z Jerozolimy - krotko, acz bezposrednio

Jest 8.30 rano, siedze w hostelu w muzulmanskiej dzielnicy Jerozolimy, nieodpodal Bramy Damascenskiej prowadzacej do starego miasta. Popijam kawe i wcinam resztki szabasowej chaly, ktora kupilam wczoraj na targu Machane Jehuda w zydowskiej dzielnicy.
Jerozolima jest miastem tak niesamowitym w swej roznorodnosci, swietosci i niepowtarzalnosci, ze naprawde nie wiem, jak przekuc w slowa to, co widze, slysze, czuje i doswiadczam. Dlatego z opisem wrazen poczekam do jutra, do powrotu do "zwyklego" swiata - do Tel Awiwu. A teraz wyruszam, chlone dalej to miasto, w ktorym czuje sie zarazem bardzo obco, miedzy tymi kolorowymi straganami, krzyczacymi Arabami, pejsatymi ultraortodoksyjnymi Zydami, a jednoczesnie bardzo u siebie (bo wiem, ze tu sie wszystko zaczelo, moja religia, to, co wyznacza bieg mojego zycia, to, co jest fundamentem...

22 paź 2007

Jeruszalaim

Ciągle obiecuję sobie, że będę bardziej regularnie pisać na blogu o tym, co dzieje się w Izraelu, co mi się przydarza i co mnie zaskakuje, ale samo przeżywanie tego zabiera tyle czasu, że opisywanie schodzi na dalszy plan. Poza tym aklimatyzacja, znalezienie najlepszych hotspotów dla bezprzewodowego internetu, opanowanie tras autobusów, no i oczywiście studia, które okazały się być na znacznie wyższym poziomie niż przypuszczałam – to też zabiera czas. W dodatku oprócz hebrajskiego chodzę też (z własnej i nieprzymuszonej woli) na lekcje literackiego arabskiego. Myślałam, że będzie tu tak całkowicie błogo i wypoczynkowo, a okazuje się, że jest sporo do zrobienia. Całe szczęście to same przyjemne rzeczy, które mnie bardzo cieszą. Ale do rzeczy.

Wczoraj odwiedziliśmy Jerozolimę. My – to jest cała grupa stypendystów i niektórzy nasi Izraelscy znajomi. Dojazd z Jerozolimy do Tel Awiwu jest szybki i wygodny – miasta połączone są autostradą. Po drodze pola bawełny, pola zielonych roślin, pola żółtego kurzu i piękne wzgórza. Wystarczy niecała godzina, aby znaleźć się na miejscu, w całkiem innym świecie – bo Jerozolima i Tel Awiw to „dwie różne pary kaloszy”, miasta różniące się od siebie nie tylko wyglądem budynków, ale i wyglądem mieszkańców. Dwie różne twarze Izraela.

Ponieważ cała nasza grupa postanowiła spełnić patriotyczny obowiązek i wziąć udział w wyborach, a kolejka pod ambasadą była długa i posuwała się w żółwim tempie (średnia wieku komisji wyborczej - ok. 70 lat – w dużym stopniu wpłynęła na efektywność jej prac ;), do Jerozolimy wyruszyliśmy dopiero ok. 14. Całe popołudnie spędziliśmy w Yad Vashem. To niesamowite miejsce! Jako muzeum Szoa (Zagłady) mogłoby być całkowicie przytłaczające, przeażające i nieprzyjemne (jak np. muzeum na terenie obozu w Oświęcimiu), ale jest zupełnie inne. Położenie na stoku góry, otoczenie pięknych drzew, zasadzonych przez sprawiedliwych wśród narodów świata, kształt budynku muzeum, który przypomina tunel ze światłem nadziei na końcu i – cytując przewodniczkę – „najpiękniejszym widokiem na świcie” po wyjściu z tego tunelu – to wszystko przepełnione jest jakimś takim pokojem i ulgą, że chociaż było strasznie, to ten horror już się skończył i jest pięknie… Bardzo mnie to wzruszyło, w szczególności właśnie widok na wzgórza otaczające Święte Miast, który jakby czeka na zwiedzających Yad Vashem, jakby dla ukojenia oczu…

Po wyjściu z Yad Vashem i świetnej kolacji w arabskiej restauracji (o jedzeniu jeszcze będzie, bo to osobna historia) zaczęło się ściemniać, więc nie było czasu na zwiedzanie miasta. Zobaczyliśmy je tylko ze wzgórza, piękne, dostojne i wciąż święte. Czeka, aby je odkryć… a ja czekam na czwartek… bo wtedy Właśnie wybieram się tam po raz

Nowe zdjęcia z Tel Awiwu - już dostępne
Zdjęcia z Jerozolimy bardzo wkrótce ;)

19 paź 2007

Daktyle, kawa i sztuczna trawa

Powoli się przyzwyczajam do nowego otoczenia.
To, na czym najbardziej skupiam uwagę to język hebrajski. Po kilku dniach w Izraelu hebrajskie płotki i krzaczki przestały wyglądać tajemniczo. Jeśli chcesz normalnie (czytaj: w miarę niezależnie) funkcjonować w tym kraju, to musisz poznać alfabet. Bez tego nawet najprostsze czynności, o których normalnie się nie myśli, są wyzwaniem. Co prawda tutaj z każdym niemal dogadasz się po angielsku albo rosyjsku, ale przecież nie możesz za każdym razem pytać ludzi o to, czy to coś na półce w supermarkecie to jogurt, mleko, ser czy śmietana. Po tym jak 2 razy kupiłam w automacie mleko zamiast kawy, kolejne 2 razy kawę z cukrem (ohyda!) i raz jakiś mleczny napój o smaku budyniu i konsystencji kisielu, moja motywacja do nauki hebrajskiego znacznie wzrosła.
Przy okazji, napoje z automatu są tańsze niż w Polsce – na kampusie Uniwersytetu Telawiwskiego można kupić niezłą kawę nawet za 1 szekla, czyli 65 groszy. W Audmikasie UW moje ulubione mochaccino kosztuje 1,20 zł. Jestem chyba uzależniona od kaw z automatu…Wiem, że to proszek z cukrem, ale… w wakacje zawsze tęsknię za automatową kawą.
Kampus uniwersytecki wygląda jak wielki park. Trawa jest tak równa i zielona, że musiałam jej dotknąć i skubnąć, żeby uwierzyć, że nie jest sztuczna. Świetnie się tu chodzi na bosaka, tym bardziej, że tutaj to nie żaden obciach, ludzie są znacznie bardziej wyluzowani. Zresztą ze względu na temperaturę obowiązuje znacznie mniej formalny ubiór, szorty, bluzeczki na ramiączkach i klapki są na porządku dziennym.
Na kampusie rośnie sporo palm daktylowych. Po raz pierwszy zobaczyłam tu owoce daktylowca pod drzewami. Leżą sobie na trawie jak nasze jabłka czy śliwki. Po raz pierwszy spróbowałam świeżych daktyli… są żółte i słodkie i niewiele różnią się w smaku od suszonych.
Jest jeszcze jeden nieodłączny element kampusu: koty. Mnóstwo wielkich, leniwych kotów. Podobno każdy wydział ma swoje kocie stadko…


Dziś po południu wybrałam się do Azrieli – najnowszego centrum handlowego w Tel Awiwie. Wracając do domu pomyliłam autobusy. Komunikacja miejska w aglomeracji telawiwskiej to dla mnie wciąż zagadka… Autobusy nie mają w środku oznaczenia trasy tak jak w Warszawie i nie mają wyznaczonych dokładnych godzin kursów – na przystanku jest tylko napisane, że kursują np. co 10-20 minut. Jak uda się trafić w odpowiedni moment to świetnie, jak nie – to po prostu trzeba poczekać. W dodatku, jeśli kogoś zapytasz o drogę, to rzadko kiedy uzyskasz jednoznaczną odpowiedź. Nie to, że miejscowi są nieuprzejmi, wręcz przeciwnie, starają się zawsze pomóc i jeśli sami nie wiedzą, to pytają wszystkich wkoło. Problem w tym, że sami są mało zorientowani, bo większość korzysta z własnych samochodów (i stąd straszne korki). W każdym razie, wracając trafiłam przez przypadek w ciekawe miejsce - do Bein Brak, dzielnicy (a raczej miejscowości), gdzie mieszkają ortodoksyjni Żydzi. Po raz pierwszy widziałam takie zagęszczenie chałatów, pejsów, kapeluszy, peruk i chustek. Poczułam się jak w przedwojennej Polsce.

[opublikowano z jednodniowym opóźnieniem, teraz posty będą się pojawiać częsciej, bo mam już bezprzewodowy internet]

13 paź 2007

Pierwsze wrażenia

Nareszcie. Jestem w Izraelu! Nie mogę uwierzyć, że to się rzeczywiście dzieje…
Nie spałam od 30 (teraz jak to umieszczam to juz bedzie ze 36) godzin i jedyną rzeczą, która podtrzymuje mnie na wysokich obrotach są emocje. Wybaczcie moje poszarpane myśli i poszarpane zdania, ale nie chcę czekać z pisaniem i muszę na świeżo utrwalić to, czego doświadczam. Nawet gdyby forma miała na tym ucierpieć.

Lot.
Koszmar. Nigdy wcześniej nie bałam się tak w samolocie. Jeszcze w czasie rozpędzania na pasie startowym samolot chwiał się i trząsł w prawo i lewo, w górę i w dół. Pijany pilot? Przynajmniej takie było moje wrażenie. Kiedy już oderwaliśmy się od płyty lotniska, po kilku chwilach nagły wstrząs, czyjś krzyk i samolot w jednej chwili zachwiał się i opadł kilkanaście metrów w dół. Na szczęście zaczął od razu wzbijać się z powrotem w górę. Potem regularnie kilka „fal” turbulencji… Dla opanowania strachu modliłam się psalmami, popijałam czerwone wino i rozmawiałam z siedzącym obok Kamilem… o śmierci i o naszym podejściu do niej. Oczyma wyobraźni już widziałam jak podają w wiadomościach informację o tym, że rozbił się samolot na pokładziMieliśmy wylądować o 5.15, ale krążyliśmy nad Tel Awiwem jeszcze przez dodatkowe pół godziny, w oczekiwaniu na pozwolenie na lądowanie na lotnisku Ben Guriona. Chwilami miałam wrażenie, że Izraelici szybciej przeprawili się przed pustynię niż my przez przestworza. (Szczególnie jeśli dodać do tego czas oczekiwania na przejście przez kontrolę paszportową…)
W końcu jako grupa stypendialno-muzealna zostaliśmy przez panią z okienka odprawieni hurtem z pominięciem kolejki. Mit o tym, jak dokładnie sprawdzane są bagaże przed wjazdem do Izraela, runął. Nikt nie zajrzał nawet do mojej walizki. Gruba pani z okienka obdarzyła mnie tylko ciepłym uśmiechem i powiedziała „Hello, Marghta” (to było takie parysko-radiowe r a la Nina Terghentiew albo Piotrgh Krghaśko!) Nasi izraelscy znajomi czekali na nas z czerwonymi różami na lotnisku.
Po wyjściu z lotniska uderzyły mnie dwie rzeczy:
1. tu jest naprawdę gorąco (o 7 rano było już chyba ze 25 stopni) + ostre słońce
2. prawie wszystkie samochody są białe albo srebrne – oczywiście po to, by odbijać światło i nie nagrzewać się, i oczywiście mają klimatyzację…

Śniadanie
Nad morzem, na świeżym powietrzu. w starym porcie telawiwskim. Duże. Gadooool. Typowo izraelskie. Kilka rodzajów białych serów, tuńczyk, oliwki, ciepły chleb, jajka (w postaci jajecznicy, jajka sadzonego albo omleta), świeża sałatka z pomidorów, ogórków, sałaty, pietruszki, białej i czerwonej cebuli, kawa lub sok. Dla mnie oczywiście kawa. Razy dwa. Oprócz emocji potrzebuję jednak sztucznego wspomagania.
Siedząc przy deptaku zauważam, ze w Tel Awiwie coś takiego jak zakaz poruszania się w szabat nie obowiązuje. Ludzie biegają, truchtają, jeżdzą na rowerach. Widziałam nawet „baby jogging”. Jakiś szalony tatuś w sportowym stroju biegł i gnał przed sobą wózek z dzieciakiem.
Po drodze do mojego nowego domu zauważyłam mojego pierwszego ortodoksyjnego Żyda. Jak z obrazka: kapelusz, chałat, tałes, broda. I odpowiednio duży nos.

Rodzinka.
Miki i Rita. Plus suczka Czarnula (Blackie). Czuję się u nich bardzo dobrze. Szczególnie po prysznicu.

Mieszkanie.
Mam pokój w schronie. Każdy dom izraelski ma schron. Taki niewielki pokój, gdzie okno i drzwi są kuloodporne i można w razie zagrożenia ostrzałem zamknąć szczelnie (i po sześciu godzinach udusić się, Miki mnie ostrzegł). Okno jest otwarte, wiatr powiewa z podwórka. Na podwórku pięćdziesięcioletni kaktus. W odpowiedniej porze roku kwitnie – ale kwiaty pojawiają się tylko o wschodzie słońca.

Spacer.
Z Ritą po pięknym wielkim parku. Rozmawiamy mieszaniną polskiego, angielskiego i rosyjskiego. Rita pochodzi z Mołdawii, zna chyba wszystkie możliwe języki (a przynajmniej hebrajski, rosyjski, rumuński, ukraiński, niemiecki i jidysz). Z psem porozumiewa się po rosyjsku. („Stoj!”) Pies rozumie, bardzo posłusznie człapie bez smyczy tam, gdzie każe Rita. Gdy Blackie się załatwi na środku chodnika, Rita sprząta psią kupę do woreczka i wrzuca do śmietnika! Oby każdy był taki odpowiedzialny!

Dzieci i rodziny.
Park w szabat zapełniony rodzinami. Pikniki, grille, kocyki, krzesełka… Mnóstwo dzieci. Nie widziałam tylu dzieci od lat. Mrowie dzieci. Arabskich, żydowskich, czarnoskórych, śniadych... W parku aż kolorowo od ich ubranek. Liga Polskich Rodzin nie potrafiła by zgromadzić tylu wielodzietnych rodzin w jednym miejscu nawet gdyby chciała. A tu same się zbierają.

Zdjęcia z pierwszego dnia. Z czasem będą lepszej jakosci...

21 wrz 2007

Po Częstochowie w doborowym towarzystwie

Przyjechałam z Warszawy na wieś, z myślą, że „na prowincji” czas płynie wolniej i z nadzieją, że będę miała możliwość lenić się i regenerować się przed wyjazdem do Izraela. Wczoraj okazało się, że z błogiego lenistwa nici, ale wcale mnie to nie martwi. Wręcz przeciwnie. Ale zacznijmy od początku…

Wczoraj rano wybrałam się do Częstochowy… na zakupy. A wylądowałam na zorganizowanej z okazji 65 rocznicy likwidacji częstochowskiego getta miejskiej grze terenowej – takich jakby-podchodach po miejscach związanych z częstochowską społecznością żydowską. 10 rywalizujących ze sobą drużyn z różnych częstochowskich szkół (w tym i mojego dawnego Traugutta) pokonywało trasę biegiem, po drodze zdobywając punkty za odpowiedzi na pytania o historię Częstochowy, kulturę i religię Żydów. Ja natomiast, przemierzałam trasę spokojnym spacerkiem, w towarzystwie Burta Schumana, pierwszego postępowego rabina w Polsce od 1939 roku, pana Seweryna Szperlinga, ocalałego z Zagłady, członka Światowego Związku Żydów Częstochowian i ich Potomków oraz redaktora częstochowskiej Gazety Wyborczej, Jarosława Sobkowskiego. Przyjemnie było się przespacerować po dawnej żydowskiej dzielnicy w moim rodzinnym mieście, a tym przyjemniej, że przewodnikiem był pan Seweryn, który pamiętał jak wszystkie te miejsca wyglądały przed laty.

Zakończeniem gry było uroczyste rozdanie nagród w miejscu dawnej rampy kolejowej, z której 22 września 1942 roku ruszyły pierwsze transporty do Treblinki. Po raz pierwszy miałam tam okazję usłyszeć na żywo, jak odmawia się kadisz…

A co ta cała gra ma wspólnego mojego z końcem mojego lenistwa? No cóż, podczas gry poznałam wielu ciekawych nowych ludzi, rozpoznałam też paru starych znajomych, umówiłam się na spotkania z ludźmi z częstochowskiej społeczności żydowskiej. Najbliższy miesiąc będzie więc dość aktywny, wypełniony spotkaniami, robieniem zdjęć, wyszukiwaniem materiałów i informacji, które pomogą mi w przygotowaniu prezentacji o współczesnej i dawnej Częstochowie. Prezentacja będzie jednym ze sposobów promowania Polski podczas spotkań z Izraelczykami.

W dodatku okazało się, że od Warszawy nie da się uciec. Wracam tam już jutro, bo w niedzielę przylatuje mój „host-father” z Izraela i jesteśmy umówieni na spotkanie. Świetnie! Poznam moją izraelską rodzinę zastępczą jeszcze przed wyjazdem z Polski!


Oto linki do artykułów w gazecie wyborczej dotyczących właśnie gry ulicznej i obchodów 65 rocznicy likwidacji getta:

Meta na Umschlagplatzu
Wezmą lekcję historii na ulicach Starego Miasta


Zdjęcia wkrótce!

18 wrz 2007

Z Izraelczykami i bez po Warszawie

Chociaż minął dokładnie tydzień odkąd nasi izraelscy przyjaciele opuścili Polskę, ja ciągle „żyję” jeszcze wspomnieniami z ich pobytu tutaj.
Żyję hebrajskimi piosenkami, których nauczyła mnie Michal … nie mogę przestać śpiewać, że „Świat to wąski most, ale nie ma się czego bać” [Kol haolam kulo geszer car meod…] Czasem dla odmiany zanucę „Hawa nagila” albo „Hewenu szalom alechem”…
Żyję śmiesznymi powiedzonkami w stylu „Gadoooool!”…
Żyję naszą kilkunastoosobową polsko-izraelska listą dyskusyjną, która w ciągu 24 godzin jest w stanie wyprodukować ok. 40 maili.

Oczywiście, „żyję” też swoim wyjazdem do Izraela. Wiem, że ledwie za miesiąc będę tam, w Tel Awiwie, mam już załatwiony urlop naukowy na uczelni i pozałatwiałam większość spraw, które wypadało zamknąć przed wyjazdem, ale ciągle nie mogę uwierzyć, że spędzę semestr w tak niesamowitym miejscu!

Dzisiaj spędziłam cudowne popołudnie w Warszawie. Uwielbiam ten moment dnia, w którym ruch na ulicach wzmaga się, każdy gdzieś się spieszy, uczniowie wracają ze szkół, a ludzie pędzą z pracy do domu. W słoneczny dzień, taki jak dzisiaj, cały ten hałas i szum zdaje się topić pod czerwonawym słońcem. Ruch. Ciepło. Można naprawdę poczuć puls miasta. Kiedy przemierzam tak ulice i mogę obserwować - a może nie tyle obserwować, co czuć wokół siebie – tych wszystkich śpieszących się ludzi, wtedy w stu procentach czuję, że żyje. Oczywiście, tylko wtedy kiedy sama nie jestem częścią tego zwariowanego, zabieganego tłumu i mam chwilę na refleksję. Zwykle, kiedy mam na głowie tysiąc spraw i spieszę się, te najpiękniejsze godziny dnia przemykają mi przez palce. Dziś było inaczej.

Kręcąc się po rozkopanym Krakowskim Przedmieściu, po świeżo odnowionym Nowym Świecie, po Alejach Ujazdowskich i po Saskiej Kępie, chłonęłam Warszawę, jak tylko się da najgłębiej. Chociaż mam w sobie ogromne pragnienie, żeby uciec stąd jak najprędzej, zostawić to miasto i zaszyć się na wsi, to jednak trochę mi żal, że przez co najmniej trzy miesiące mnie tu nie będzie.
Chodząc sobie powoli po ulicach Warszawy, przypominałam sobie, jak wyglądał popołudniowy szczyt w Sydney: japiszony z City zakładające w biegu garniturki, perony kolejki zapełnione ludźmi, granatowe, różowe i czerwone armie umundurkowanych uczniów, dach Opery mieniący się na blado-różowo… To tam właśnie w Sydney odkryłam, że właśnie między godziną szestnastną a osiemnastą można doświadczyć 100 procent miasta. Jednocześnie, zastanawiałam się, jak wygląda popołudniowy szczyt w Tel Awiwie…

Sydney – to moje wczoraj, Warszawa – to moje dzisiaj, Tel Awiw – to moje jutro. Korci mnie, by zapytać co będzie pojutrze…


Rozmarzyłam się dziś i rozpłynęłam. A czuję, że winna jestem
1. wyjaśnienie – KOMENTATOROM [nielicznym, acz bardzo budującym]: przepraszam, że niektóre Wasze komentarze pojawiły się dopiero teraz. Jeszcze nie do końca ogarniam redagowanie bloga od strony technicznej, dopiero przedwczoraj zrozumiałam, na czym polega moderowanie komentarzy…
2. zdjęcia z pobytu Izraelczyków w Polsce: poniżej tylko kilka wybranych, a oto linki do 2 albumów w sieci:
Album Sarit
Album Michal


Nasze pierwsze "familijne" zdjęcie - z Pałacem na Wodzie w tle. Pozowaliśmy chyba z 10 minut - mam to samo zdjęcie jeszcze w kilkunastu ujęciach! Kolejne zdjęcia grupowe były już znacznie szybsze


Nie ma jak to zabawa w głuchy telefon. Szczególnie w języku znanym tylko połowie „przekazywaczy”. Zakłóceń na linii Warszawa – Tel Awiw było sporo. Szczególnie gdy wiadomość brzmiała „Księstwo Sieciecha”.

Część oficjalna Zuza-Tour. Cmentarz w Palmirach. To zdjęcie miało być spontaniczne… wszystko zepsułam.

Część nieoficjalna Zuza-Tour. Najlepsze Sushi w Łomiankach… ;] Tzn. jedyne sushi w Łomiankach, a najlepsze w Polsce. Nie wiem, bo nie byłam w stanie się skusić na surową rybę. Za to sprowałam owoców lychee, Ładnie wyglądały. Tak ładnie, że Michal zrobiła im zdjęcie. I mi też. Choć ja aż tak bardzo ładnie nie wyglądałam...

2 wrz 2007

Dzisiaj jest dzisiaj

Po długich wakacjach od stałego łącza internetowego wracam do pisania. Przyznaję, że okropnie zapuściłam mój blog. Miałam zająć się przeszłością i historią lokalną, ale ten post nie będzie kontynuacją poprzedniego. Zostawiam przeszłość, jakakolwiek nie byłaby ważna i ciekawa, i robię skok do dnia dzisiejszego. Jak to określił ktoś z mojej chrześcijańskiej wspólnoty pewnego ranka po wieczornej modlitwie, podczas której wielu ludzi zostało uzdrowionych z różnych chorób: „Wczoraj działy się niesamowite rzeczy, ale dzisiaj jest dzisiaj”. Przed wojną Żydzi i Polacy żyli obok siebie i mieli swoje sprawy, problemy, konflikty, ale dzisiaj jest dzisiaj. Są nowe wyzwania i nowe radości.

Co zatem jest dzisiaj? Dzisiaj rano przyleciała do Warszawy grupa izraelskich studentów, którzy będą nas oprowadzać po Izraelu, kiedy nasza grupa dotrze tam w przyszłym miesiącu. Cieszyłam się na ich przylot, jakby to byli moi bliscy przyjaciele, chociaż przecież nigdy wcześniej ich nie spotkałam. A teraz, kiedy już ich poznałam, cieszę się jeszcze bardziej. To naprawdę niezwykłe, że można spędzić taki świetny dzień z ludźmi, których widzi się po raz pierwszy w życiu, z którymi rozmawiasz w obcym dla siebie i ich języku, którzy wychowali się w zupełnie innej kulturze i mają za sobą całkiem inne doświadczenie życiowe (np. obowiązkową służbę wojskową – także dziewczyny!). Niesamowite, jak może być śmiesznie razem i niesamowite, że można też szczerze pogadać o głębokich rzeczach. Ulica inspiruje… a dokładnie inspiruje koczująca przed Parkiem Łazienkowskim Młodzież Wszechpolska, np. do dyskusji o prawie do aborcji albo o społeczeństwie obywatelskim…

Miałam robić dużo zdjęć, ale nawet nie chciało mi się wyciągać aparatu z plecaka. Ale to u mnie standard, że kiedy dzieje się coś fajnego, to wolę w tym uczestniczyć niż to uwiecznić. Tym bardziej, że są tacy, którzy potrafią to uwiecznić lepiej i bardziej fachowo niż ja. Na przykład Chen, która studiuje dziennikarstwo i sztukę filmową i robi o nas film. Albo Asia, która ma foto-bloga , gdzie zapewne wkrótce pojawią się zdjęcia z dzisiejszych warsztatów integracyjnych (co za wariactwo! ale jaka frajda!), obiadu w Zapiecku (nie wiem, co koszerny kot zamiauczałby na piegorii ruskie ze skwarkami popijane zsiadłym mlekiem), spaceru po łazienkach i wieczornego koncertu, na który ja niestety nie dotarłam (ach ten dojazd!).

Jutro kolejny dzień z Izraelczykami – ruszamy do Muzeum Powstania Warszawskiego i na cmentarz żydowski. A wieczorem na Stare Miasto. A dziś już tylko ruszam w bety

6 sie 2007

Odkywam Amerykę w konserwach, czyli jak to było przed wojną

Udało mi się zebrać garść wspomnień o Żydach, którzy przed wojną mieszkali we wsi, z której pochodzę, w Miedźnie. Na razie rozmawiałam dopiero z kilkoma osobami z najbliższego otoczenia: babcią i dziadkiem, starszą siostrą babci i jej mężem oraz z 90-letnim sąsiadem. W tym mini-badaniu nie siliłam się na jakąś naukową poprawność, nie stosowałam żadnej określonej metodologii, wszelkie wyuczone na studiach socjologicznych instrukcje pt. "jak przeprowadzać wywiad" poszły do lamusa: zbieram te informacje zupełnie prywatnie i z czystej ciekawości. Zależy mi nie tyle na dokładnym odtworzeniu historycznej prawdy, co na zapoznaniu się ze wspomnieniami osób, które pamiętają przedwojenne czasy i mają w głowach choćby mglisty, ale oparty na bezpośrednim doświadczeniu, obraz polskich Żydów [a może to jednak jest pewne wstępne założenie, zdradzające socjologiczne podejście…]
I tak - od słowa do słowa, w miłej, nieformalnej atmosferze, przy herbacie i ciasteczkach - dowiedziałam się, że żydowskich rodzin w Miedźnie było nie kilka, ale co najmniej kilkanaście. Większość domów w pobliżu kościoła to były domy Żydów - a mieszkało ich po kilka spokrewnionych ze sobą rodzin na jednym placu. Wszystkie sklepy - z wyjątkiem jednego sklepu spółdzielni "Samopomoc Chłopska" - także były w rękach żydowskich. Było kilka żydowskich piekarni, krawiec, szewc, sklep z tekstyliami (czy jak to nazywają starsi ludzie "towarami"). Nie było żadnej specjalnej rzeźni, ale na jednym placu (zresztą tuż obok mojego domu), pewien stary Żyd zabijał dla wszystkich zwierzęta. Żydzi jedli tylko "przodek" z zabitych zwierząt, resztę mięsa sprzedawali Polakom. Sami zaś orientowali się świetnie w tym, u którego gospodarza właśnie ma się urodzić cielątko i od razu skupowali takie młode zwierzę.
Była w Miedźnie także bóżnica! Początkowo zaczęto ją budować tuż przy kościele, ale pojawiły się protesty ze strony Polaków, że to tak niezręcznie, żeby synagoga stała zaraz obok kościoła, i w końcu drewniany budynek (z wyglądu podobno przypominający zwykłą szopę) stanął w innym miejscu, gdzieś w podwórku, z dala od drogi. Z tego co się dowiedziałam, modlili się tam tylko mężczyźni, podczas gdy kobiety zostawały w domach. Co sobotę zbierali się tam "skakali", "rozkładali ręce", "szwargotali po swojemu". Mój sąsiad zapamiętał tradycyjne śluby pod baldachimem i nakryte białymi płachtami szałasy stawiane w święto Kuczek ("tak jakoś przed kopaniami", tj. przed wykopkami). Kiedy natomiast zapytałam o to, czy pamięta jakieś żydowskie pogrzeby, to powiedział, że tutejsi Żydzi to były "krzepkie chłopy" i nie przypomina sobie, żeby ktoś umarł.
Co jeszcze zapamiętali ludzie, których pytałam? O tym wkrótce.

31 lip 2007

Żydzi w mojej wsi

Niedawno przeczytałam „Dwór” i „Spuściznę” Isaaca Bashevisa Singera. Piszę „przeczytałam”, ale bardziej właściwe będzie określenie, że „wchłonęłam” te książki. W międzyczasie czytuję też z różnych źródeł opowiadania i przypowiastki chasydzkie. Najbardziej spodobały mi się opowieści o duchach, aniołach i demonach zredagowane przez Martina Bubera. I chociaż atmosfera tych fantastycznych opowieści wydaje się całkowicie egzotyczna, a zwyczaje opisanych tam ludzi – obce, to czytając miałam wrażenie, że ta niemal baśniowa rzeczywistość jest tuż obok, w zasięgu ręki, na moim podwórku. A to coś o cadyku z Lelowa, a to o rabim ze Szczekocin albo z Góry Kalwarii… Przecież te miejscowości nadal istnieją i może kryją niejedną tajemnicę dawnych mieszkańców!
To czytanie zainspirowało mnie do zajęcia się historią Żydów, którzy żyli kiedyś w moich rodzinnych stronach, tzn. w okolicach Częstochowy. Wiedziałam, że na pewno było ich wielu, ale dopiero niedawno dowiedziałam się, że w dwudziestoleciu międzywojennym około 30 procent mieszkańców Częstochowy stanowili Żydzi! Historią Żydów z Częstochowy na pewno zajmowało się wielu historyków i pewnie z łatwością można dotrzeć do jakichś opracowań na temat.
Ale zapewne nikt nie poświęcił do tej pory szczególnej uwagi Żydom z mojej wsi, Miedźna. A po wstępnym rekonesansie wiem, że mieszkało tu kilka żydowskich rodzin. Ciekawie, jak wyglądało życie tych ludzi? I co się z nimi stało? Czy wszyscy zginęli podczas Zagłady? Czy komuś udało się przetrwać? A może żyje do tej pory, np. w Izraelu i może nawet uda mi się kogoś takiego odszukać?
Do 10 sierpnia jestem w domu i może uda mi się poszukać odpowiedzi przynajmniej na niektóre pytania.

20 lip 2007

Nowy Testament z żydowskiej perspektywy

Odkąd tylko dowiedziałam się, że jadę do Izraela, nie przestaje nurtować mnie temat relacji między judaizmem a chrześcijaństwem. Do tej pory patrzyłam na zależności między wiernymi Starego Przymierza a wiernymi Nowego Przymierza w kategoriach zestawienia podobieństw (np. chrześcijanie i żydzi* wierzą w Jednego Boga i uznają księgi Starego Testamentu) i różnic (żydzi przestrzegają Prawa i nie uznają Jezusa za Mesjasza, a chrześcijanie na odwrót). Te oczywistości przestają być takie oczywiste, jeśli weźmie się pod uwagę Żydów Mesjanistycznych. Kto to taki? Kliknij tu, żeby przeczytać wyjaśnienie z Wikipedii, a tu , aby obejrzeć portal Społeczności Mesjańskiej z Koszalina (ciekawe artykuły i nauczania).
Po raz pierwszy usłyszałam o takich ludziach rok temu od mojej koleżanki Justyny. Nie wnikałam jednak w ten temat, podczas krótkiego spotkania nie było zresztą czasu, żeby się dopytywać. Justyna poleciła mi też wtedy „Komentarz żydowski do Nowego Testamentu” Davida H. Sterna, ale dopiero wczoraj miałam okazję bliżej zapoznać się z fragmentami tej fascynującej książki. Na początku myślałam, że to kolejna cegła napisana nadętym językiem, pełnym długich i niezrozumiałych słów z terminologii teologicznej (np. eschatologia, grrr… nie cierpię tego słowa!). Ale po przeczytaniu kilku fragmentów, dostępnych w Internecie na stronie katolik.pl (polecam, można je przeczytać tutaj) okazało się, że to świetna pozycja, dzięki której można popatrzeć na Nowy Testament w całkiem świeży sposób i zrozumieć wiele z tego, co do tej pory wydawało się niejasne! Teraz rozumiem, co miała na myśli Justyna, pisząc o „zaczytywaniu się” tą książką. Minusem "Żydowskiego komentarza..." jest jego rozmiar i cena (ok. 150 zł), więc pewnie jestem skazana na jedyny egzemplarz dostępny na miejscu w BUWie. Chyba że ten tekst czyta jakiś bogaty sponsor, a jeszcze lepiej bogaty sponsor i silny tragarz…


* Jakoś dziwnie wyglądają mi żydzi z małej litery, chociaż tak jest poprawnie ortograficznie (nazwy narodowości z dużej litery, a więc Żydzi, Polacy, Holendrzy, a nazwy wyznawców religii z małej a więc żydzi, chrześcijanie, muzułmanie). Od tej pory jeśli będę pisać „żydzi” to znaczy, że poruszam się w kategoriach wyznaniowych, a „Żydzi” w kategoriach narodowościowych. Choć, nawiasem mówiąc, ścisłe rozdzielanie osób narodowości żydowskiej i osób wyznania mojżeszowego to karkołomne zadanie. Dlatego też z góry przepraszam za wszelkie niekonsekwencje.

11 lip 2007

„Goebbels w koloratce” i „żydowskie lobby”

Chociaż obraźliwe i antysemickie wywody Ojca Dyrektora w mediach zeszły na dalszy plan ze względu na polityczne zamieszanie wokół koalicji, cała ta afera dała mi trochę do myślenia. Nie to, żebym czuła się zaskoczona słowami Rydzyka, bo przecież tego typu wypowiedzi można się było po nim spodziewać. To, co mnie zastanawia, to ta „cyniczna i przewrotna mentalność talmudyczna” (hasło jak z przemówienia pierwszego sekretarza). A także pogląd, iż trudno znaleźć platformę porozumienia między etyką katolicką a chrześcijańską (sic! wg Rydzyka etyka chrześcijańska jest skażona protestantyzmem i w związku z tym jakaś spaczona! – o zgrozo…), nie mówiąc już o jakimkolwiek zgodzeniu jedynie słusznej etyki katolickiej z tą wstrętną, cyniczną i przewrotną etyką talmudyczną. Najbardziej zaś uderza mnie fakt, że powyższe bzdury kładzie się do głowy nie tylko starszym paniom o charakterystycznym nakryciu głowy, ale młodym ludziom, studentom!

Przy tej okazji zastanawiam się, w ilu miejscach na świecie podobni demagodzy nauczają np. o przewrotnej mentalności ewangelicznej, powołując się na przykłady współczesne i historyczne. Założę się, że w bardzo wielu... być może będę miała okazję przekonać się o tym na własnej skórze podczas mojej podróży na Bliski Wschód i kontaktów z Żydami i Arabami. Zapewne w niejednej szkole wyznaniowej, meczecie czy stacji radiowej w stylu Radia Maryja mówi się o cynicznych i pełnych hipokryzji chrześcijanach, zgniłej i bezbożnej kulturze Zachodu, z którą nie warto wchodzić w dialog…

Dialog jest kosztowny. Wymaga pewnego „wystawienia się”, otwarcia i zaufania drugiej stronie. Nie daje żadnej gwarancji na wymierne rezultaty, a jedynie nadzieję. Daje za to szanse zaprezentowania się w bezpośredni sposób i możliwość pokazania, jakim się jest naprawdę, jak również zobaczenia z bliska tej drugiej strony (a nuż okaże się, że to człowiek, a nie potwór / szatan / bezbożnik / cynik, itp.)

Ciekawi mnie, jak wyglądałoby bezpośrednie spotkanie Ojca Tadeusza z aktywistami Centrum Szymona Wiesenthala, gdyby tak mogli odrzucić etykietki „żydowskie lobby” i „Goebbels w koloratce” i stanąć twarzą w twarz, jak człowiek z człowiekiem…

P.S. z innej beczki
Nadal nie mam pomysłu na typowo polskie jedzonko. Jedyne co mi się kojarzy z Polską (chociaż ja się akurat nauczyłam piec placki w Australii), jest proste do zrobienia i nie stwarza problemów z koszernością, to placki ziemniaczane… Mało… Pomocy…

8 lip 2007

Koszerny kot i kuchnia polska

Ponieważ jakiś czas temu powzięłam mocne postanowienie, żeby w te wakacje nauczyć się gotować, wpadło mi do głowy nauczenie się paru naprawdę polskich przepisów, które można by w razie czego zaprezentować w Izraelu pod hasłem "promocja polskiej kultury". Oczywiście, od razu nasuwa się problem z koszernością, więc postanowiłam dowiedzieć się trochę więcej na temat kuchni koszernej.
Na stronach typowo kulinarnych np. Apetycik.pl są tylko najbardziej podstawowe techniczne informacje, tzn. że koszerny to „nadający się do użytku lub do spożycia zgodnie z żydowskimi przepisami religijnymi”, a sama koszerność polega na tym, że „…nie wolno między innymi przygotowywać potraw mięsnych i mlecznych w tych samych garnkach, podawać ich i spożywać jednocześnie. Przepisy koszerności określają też gatunki mięs, które mogą być jedzone oraz sposób w jaki zwierzę ma być zabite. Potrawy mleczne i rybne oraz wino i inne alkohole również muszą być koszerne.”
Więcej informacji i to naprawdę ciekawych, wyjaśniających nie tylko zasady, ale też samą ideę koszerności, znalazłam na stronie The 614th Commandment Society. Szczerze polecam! Można się stąd dowiedzieć m.in., że „…najważniejszą potrzebą człowieka może być nie proste zaspokajanie instynktów, ale nadawanie moralnego, etycznego sensu jego działaniom. Takie właśnie znaczenie nadaje judaizm instynktownej, zwyczajnej czynności i potrzebie człowieka, jaką jest codzienne jedzenie i picie.” Ciekawa koncepcja.
A co ma kot do koszerności? Czyżby przepisy koszeru zalecały jedzenie kotów? W żadnym wypadku! Natomiast szperając w Internecie natknęłam się na ciekawą i długą dyskusję na forum Portalu Społeczności Żydowskiej na temat tego, czy do kociego jedzenia też trzeba stosować zasady koszerności i jak to robić. Można poczytać tutaj, mnóstwo śmiechu (sami piszący na tym forum Żydzi mieli niezły ubaw). [Internet Explorer może mieć problem z wyświetlaniem strony, trzeba kliknąć „Kontynuuj przeglądanie tej witryny sieci Web (niezalecane).” Albo zmienić przeglądarkę na Firefoxa, link do ściągnięcia na dole strony.]
Do koszerności pewnie jeszcze nie raz będzie okazja napisać więcej, a wracając do kuchni polskiej, to we wtorek jadę na tydzień do domu i będę miała okazję trochę popraktykować gotowanie pod czujnym okiem mamy i bez obaw, że puszczę z dymem cały blok. W związku z tym prośba do wszystkich czytających te słowa: napiszcie, jakie potrawy (obiadowe, ciasta, desery, cokolwiek) kojarzą Wam się z polskością. Tylko, błagam, niech to nie będzie schabowy, bo tego się nie da przygotować koszernie…

7 lip 2007

Polska dla Polaków?!

Przeczytałam dziś artykuł Piotr Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego pt. „Polska dla Polaków”. Artykuł ukazałsię w poniedziałkowym Dużym Formacie, można go też przeczytać w Internecie .

Bardzo mnie dotknęło to, jak nieciekawie wyglądają stosunki polsko-izraelskie, jeśli popatrzymy na to z poziomu szarego człowieka, a nie „relacji międzynarodowych”, „wymiany kulturalnej”, dyplomacji.
Nie chcę tu dochodzić, czy trudności, jakie piętrzą się przed Żydami, chcącymi odzyskać polskie obywatelstwo, to wynik prawnego bałaganu, bezduszności urzędników czy strachu lub antysemityzmu. Mam zbyt słaby wgląd w całą tę sytuację i nie mam zamiaru budować własnej teorii na podstawie jednego artykułu.
To, na co pragnę zwrócić uwagę to wielka przepaść ziejąca między tym, co się dzieje „na górze”, a tym, jak to się przekłada na życie zwykłego obywatela. W przemówieniu z 26 czerwca 2007 roku, podczas uroczystości wmurowania aktu erekcyjnego Muzeum Historii Żydów Polskich nasz prezydent mówił: „…Istnieje dzisiaj potężne, choć niewielkie państwo Izrael. Istnieje wielka diaspora żydowska w Stanach Zjednoczonych i w wielu innych krajach, odradza się w Polsce, czy, można powiedzieć, się już odrodziła kiedyś bardzo liczna, dziś już niestety nieliczna żydowska społeczność. Myślę, że dla was wszystkich, ale także dla nas, Polaków, to muzeum jest wielką szansą na przełamywanie wzajemnego braku wiedzy o sobie z jednej strony i na coraz głębsze pojednanie po drugiej. Pamiętajmy o naszej wspólnej historii".
Brzmi pięknie! Zgadam się i popieram, sama przecież będę zaangażowana w to „przełamywanie wzajemnego braku wiedzy o sobie z jednej strony i na coraz głębsze pojednanie po drugiej”. Tylko że to łamanie barier to walka z wiatrakami, jeśli moje państwo nie ma zamiaru zdemontować barier prawnych i wciąż posługuje się uchwałą Rady Państwa z 1958 roku "o osobach wyjeżdżających na pobyt stały do państwa Izrael". I gdzie tu ta głośna dekomunizacja?! Łatwiej zmieniać nazwy ulic niż stanowić rozsądne prawo.
Cóż pozostaje? Nie oglądać się na rząd, tylko robić swoje i na własnym podwórku zabiegać o porozumienie i pojednanie. Myślę, że zawsze warto się troszczyć o szacunek do drugiego człowieka, nawet gdyby to była walka z wiatrakami. Utwierdzam się w tym przekonaniu, kiedy czytam takie relacje jak relacja pani Jachet Liberson, jednej z Ocalonych:
„Najpierw nas trzymali na ziemi, a potem wszystkich do piwnicy. To było pomieszczenie na jakieś sto osób. Nas tam weszło trzysta. Staliśmy jak śledzie upakowani. Esesman zatrzasnął drzwi i zrobiło się ciemno. I tak to zostało na 12 dni i nocy. Najpierw ludzie płakali, klęli, jęczeli, ktoś krzyczał, ktoś się modlił, potem było coraz ciszej. I na koniec tylko cisza. Jak dwunastego dnia esesman drzwi otworzył i krzyczy: "Raus!", to nikt się nie ruszył. Ludzie pomarli, stojąc. Masa stojących trupów była. Obsikanych, obesranych, śliskich jak glisty... Przeżyli ci, co stali twarzą do jednej ściany. Brata poznałam tylko po tym, że był mały, bo twarzy nie było widać. Byliśmy kupą zgnilizny.”
Bez komentarza.

6 lip 2007

O Polakach i Arabach słów kilka (zanim napiszę cokolwiek o Żydach)

Nie minęły nawet 2 dni odkąd dowiedziałam się, że jadę, a już doświadczyłam ogromnego wsparcia od bliższych, dalszych i najbliższych. Zaoferowano mi mnóstwo cennej pomocy: książki i programy, które pomogą mi się lepiej przygotować do wyjazdu, pomoce do nauki hebrajskiego opiekę nad moimi roślinkami, które przez 3 miesiące zwiędłyby z tęsknoty za mną, materiały z informacją turystyczną o Polsce i - co wydaje mi się najciekawsze! - rozmowę z dziadkiem, któy jest Sprawiedliwym Wśród Narodów Świata. Dzięki!!!

Przy okazji zauważyłam, że niemal przy każdej rozmowie pada pytanie, czy wrócę do Polski na Święta Bożego Narodzenia. To bardzo zabawne, jak mocno nam, Polakom, Boże Narodzenie kojarzy się z domem rodzinnym, śniegiem, stajenką i jak trudno nam wyobrazić sobie Święta gdzieś poza Polską, nawet w kraju, gdzie przecież to Boże Narodzenie miało miejsce. Sama przyznaję, że nieraz ulegam złudzeniu, jakoby Jezus urodził się w przykrytej śnieżkiem szopce w Tatrach. ;) Myślę, że grudzień w Izraelu doszczętnie zniszczy tą szopkowo-śnieżkowo-polską wizję.

Dziś postanowiłam odkurzyć mój arabski. Najpierw jednak muszę odkurzyć książki, zeszyty i słownik, bo od 2 lat do nich nie zaglądałam. No, nie są aż tak brudne, ale to tylko dzięki temu, że w międzyczasie 2 razy się przeprowadzałam i przekładałam je do nowych półek. Natomiast mój język jest w tej chwili bardziej martwy niż łacina i greka razem wzięte. Ale obiecuję (publicznie!), że do października to się zmieni.

Przy okazji poszukiwania jakiegoś arabskiego native'a w Internecie (w 90% to mężczyźni), zauważyłam że... aż wstyd przyznać... mam jakieś dziwne opory przed spotykaniem się z arabskim nativem sam na sam, chociaż spotkania mają być tylko w celu nauki języka. Uświadomiłam sobie, że to, co mam w głowie, gdy myślę o Arabach / muzułmanach to jakiś zlepek negatywnych stereotypów i etykietek "terroryści", "napaleńcy", "agresywni", "tracą głowę, jak widzą blondynkę", itp., itd.To naprawdę strasznie głupie, zważywszy, że w bezpośrednim bliskim kontakcie (np. w Australii, gdzie przez czas jakiś mieszkałam pod dachem muzułmanki i poznałam mnóstwo fantastycznych osób z krajów arabskich) spotkałam się z zupełnym zaprzeczeniem tych stereotypowych cech. Wręcz przeciwnie: to, co mogę powiedzieć o muzułmanach bazując na własnym doświadczeniu, to to, że są bardzo ciepłymi, gościnnymi, "rodzinnymi" ludźmi. Dlatego postanowiłam wybić sobie z głowy te wariackie uprzedzenia, które biorą się głównie z tego, co serwują anglojęzyzczne i pro-amerykańskie serwisy informacyjne (war on terror, weapons of mass destruction, blah, blah...) i jakichś wspomnień z wakacji w Turcji i Egipcie (fakt, faceci bywają tam okropnie nachalni, ale przecież to dość standardowe w nadmorskich kurortach, tak samo jest w Hiszpani, Francji, a nawet i w Polsce). Podsumowując: biorę się za arabski i jak tylko przypomnę sobie podstawy, to umówię się na lekcję z native speakerem, płci obojętnie jakiej.

Swoją drogą jestem ciekawa, czy w Izraelu będzie okazja do poznania Palestyńczyków... Mam nadzieję, że tak... bo dobrze byłoby popatrzeć na konflikt izraelsko-palestyński z dwóch stron. Zaczynając pisać ten blog miałam w założeniu skupić się głownie na Żydach i ich kulturze, tradycji i religii, ale najprawdopodobniej będą się tu też od czasu do czasu pojawiały obserwacje i przemyślenia na temat Arabów i islamu, tym bardziej, że jednym z przedmiotów, jakie wybrałam sobie do studiowania w Tel Awiwie jest "Wstęp do islamu".

4 lip 2007

Kraina mlekiem i miodem płynąca?

Udało się! Jestem jedną ze szczęśliwej ósemki zakwalifikowanych do Polsko-Izraelskiego Programu Wymian Młodzieżowych organizowanego przez powstające w Warszawie Muzeum Historii Żydów Polskich. Po pokonaniu 80 kandydatów mogę doświadczyć "bycia wybranym". Cieszę się niezmiernie! Przez 3 miesiące, od października do stycznia, będę mieszkać u żydowskiej rodziny, studiować na Uniwersytecie w Tel Awiwie, uczyć się hebrajskiego i poznawać kulturę i mieszkańców Izraela.

Będę patrzeć na ten fascynujący kraj oczami obcego, kogoś z innej kultury, zakorzenionego w innej tradycji i wyznającego inną religię - jednym słowem oczami gojki. Jednocześnie postaram się o trochę socjologiczne spojrzenie, choć zaznaczam, że o żadnym obiektywizmie naukowym nie ma tu mowy. To będą moje czysto prywatne, subiektywne spostrzeżenia na temat izraelskiego społeczeństwa, konfliktu palestyńsko-izraelskiego w perspektywie życia codziennego, komunikacji między kulturami, narodami i religiami, zaszłości historycznych i wszystkiego, co mnie w jakiś sposób zaintryguje lub zdziwi. Znajdą się tu też zdjęcia odwiedzanych przeze mnie miejsc, aby choć trochę przybliżyć klimat Ziemi Świętej.

Pisanie rozpoczynam na długo przed tym, zanim postawię stopę na izraelskiej ziemi, bo moje wnikanie w kulturę żydowską już się zaczęło i ciągle trwa. Zaczęło się od poznawania Starego Testamentu, fascynacji mądrością przykazań, bogactwem tradycji i zwyczajów i niezwykłą historią narodu żydowskiego. Potem - dzięki socjologicznemu zacięciu mojej polonistki z liceum -
miałam okazję przypatrzeć się temu, jak w klasycznej literaturze opisane jest miejsce Żydów w polskim społeczeństwie na przestrzeni wieków. Wciąż zastanawiam się nad rolą, jaką odegrali Żydzi w historii mojego kraju. A wkrótce będzie okazja do rozmów twarzą w twarz i konfrontacji moich poglądów z rówieśnikami z Izraela - na początku września przyjeżdżają izraelscy studenci, którzy będą się opiekowali naszą grupą podczas pobytu w Tel Awiwie. Zatem jeszcze przed moim wyjazdem będzie niejedna okazja do przemyśleń na temat relacji polsko-żydowskich, itp. W związku z tym zapraszam do czytania!

Jestem niesamowicie wdzięczna Bogu, że będę miała okazję na własne oczy zobaczyć miejsce, które On wybrał na mieszkanie dla Swojego Narodu. Jestem też niezmiernie wdzięczna wszystkim, którzy pomogli mi przy procesie rekrutacji do stypendium: w szczególności dr Jolancie Arcimowicz i dr Bognie Szymkiewicz-Kowalskiej z Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW za rekomendacje, ale także Mamie, Tacie i Przyjaciołom za rady, pomysły i słowa zachęty.