28 lis 2007

Niebo

Z niewielkim opóźnieniem…

Niebo przybliżyło się do mnie w niedzielę. W samym sercu państwa żydowskiego, niedaleko Jerozolimy, w samym środku muzułmańskiej wioski Abu Gosz, jest stary benedyktyński klasztor. A właściwie są dwa klasztory – jeden męski, drugi żeński. W jednym z nich jest kościół z czasów krzyżowców, zaciszne, ciemne miejsce z surowymi ścianami, ozdobionymi przyblakłymi freskami sprzed setek lat. W każdą niedzielę zbierają się tam mnisi i mniszki, aby celebrować mszę. Długie momenty ciszy w czasie mszy, łacińskie formuły przeplatane francuskimi modlitwami, chorały gregoriańskie, psalmy dawidowe po hebrajsku, białe, powłóczyste szaty sióstr i braci… Na takim nabożeństwie jeszcze nie byłam. To miejsce przypomina oazę, wyspę na morzu izraelskiego zgiełku, natłoku wydarzeń i paradoksów. Bezpieczna przystań w tym nieokiełznanym kraju.

To miejsce byłoby jednak podobne do wielu innych klasztorów, gdyby nie fakt, że mieszka tam pewien bardzo szczególny mnich, brat Oliwier. Muszę koniecznie opisać jego historię, bo jest niepowtarzalna, ale tyle wciąż dzieje się wokół mnie, że mam do wyboru: albo przeżywać swoją izraelską przygodę, albo ją opisywać.

Pewnie będę się starać robić i jedno, i drugie, ale nie dziś. Jest prawie druga w nocy, padam z nóg. Chyba wpadam w izraelski rytm, to znaczy przyswajam tryb życia mieszkańców tego kraju: angażuję się w mnóstwo miłych, aczkolwiek czasochłonnych zajęć, często poza domem: a to wycieczka, a to przyjęcie, a to spotkanie z kimś wyjątkowym, a to kurs tańca izraelskiego… Dziś na przykład spędziłam popołudnie w bazie wojskowej, gdzieś w połowie drogi między Tel Awiwem i Ber Szebą. Moja izraelska siostra, Maja, zakończyła 3 tygodniowy okres najcięższego wojskowego drylu i miała dziś przysięgę. Spędzi w armii jeszcze 2 lata. Widok drobnych, małych dziewczątek z wielkim karabinem w jednej ręce i Biblią w drugiej, przysięgających w razie potrzeby poświęcić życie dla Izraela zrobił na mnie spore wrażenie. A jeszcze większe wrażenie zrobił na mnie widok pokojów żołnierzy i ubikacji. Nie będę wchodzić w szczegóły, powiem tylko, że za nic w świecie nie chciałabym zostać żołnierką.

25 lis 2007

Piekło / niebo

Piekło
W piątkową noc miałam okazję przekonać się, jak wygląda nocne życie w Tel Awiwie... Musze przyznać, że nie jestem zachwycona. Co prawda ten mój obraz nocnego Tel Awiwu jest bardzo cząstkowy i subiektywny, ale jestem tak zdegustowana tym, co zobaczyłam, że pewnie to wyobrażenie przez długi czas się nie zmieni.
A więc, jak wyglądał klub – przeciętny klub, w centrum miasta – w którym spędziliśmy piątkowy wieczór?
Nie było jak tańczyć – bo taki wynalazek jak parkiet jest tu nieznany (a przynajmniej nie w tych klubach, do których jest bezpłatny wstęp) i jedyne miejsce to tańca jest między stolikami. W piątkowy wieczór przychodzi masa ludzi. Taniec przypomina przepychanie się między stoiskami na szuku* w piątkowe przedpołudnie…
Nie było też jak posiedzieć i porozmawiać – bo przekrzykiwanie się w tym tłumie i hałasie jest naprawdę trudne.... Zresztą ze znalezieniem miejsca do siedzenia też nie najłatwiej.
A przede wszystkim – nie było jak oddychać. Dym, dym, dym… Mimo że 2 tygodnie temu wprowadzono nowe prawo, zakazujące palenia w klubach, na razie ten przepis pozostaje na papierze. Dym jest wszędzie – wsiąka w ubrania i we włosy, a co najgorsze – w oczy. Jestem zupełnie nieprzyzwyczajona do palenia, więc ciągle łzawiły mi oczy.
To miejsce kojarzyło mi się z piekłem. Bardziej się tu zmęczyłam niż odprężyłam. Naprawdę nie rozumiem, jak tylu młodych ludzi z własnej woli przychodzić w takie miejsce… Zdecydowanie bardziej podobała mi się kibucowa dyskoteka sprzed dwu tygodni. Trochę zalatywało tam oborą (dosłownie, krowy były kilkadziesiąt metrów dalej), ale przynajmniej było czym oddychać i gdzie potańczyć. No i muzyka była w kibucu świetna – stary rock, jak w czasach liceum.
To dziwne, ale w ten piątkowy wieczór, czułam się w telawiwskim klubie bardziej obco niż w samym środku ultraortodoksyjnej jerozolimskiej dzielnicy Mea Szarim. Chociaż też nie potrafię do końca zrozumieć, jak można nosić wstrętnie niemodne pejsy, czarne ubrania i ciepłą futrzaną czapę w tej strefie klimatycznej… Jednak gdybym miała wybierać między szabatem w Mea Szarim a nocnym życiem w Tel Awiwe, to pewnie wolałabym piątkowy wieczór spędzić, tak jak to robią ortodoksyjni żydzi: modlitwa w synagodze, wspólna kolacja, śpiewanie przy stole, spacer z rodziną… Swoją drogą, to naprawdę niesamowite, że w tym samym kraju, w tym samym narodzie, mogą istnieć dwa tak różne światy: świat ludzi wyemancypowanych, wyzwolonych, zatopionych w zabawie, nieznających granic, i świat religijnych konserwatystów, żyjących dokładnie tak, jak ich dziadkowie, pradziadkowie i prapradziadkowie.

Ciąg dalszy, „Niebo” – jutro!

*Szuk to po prostu targ.

23 lis 2007

Rewizja

Piątkowe popołudnie. Zbliża się kolejny szabat. Słońce jeszcze dość wysoko, ale samochodów na ulicach już coraz mniej. Choć pierwsi sprzedawcy zamykają już sklepy, centrum handlowym w Ramat Awiw jeszcze mrowie ludzi, kawiarniane stoliki w większości pozajmowane. Chodzę wkoło i odnoszę wrażenie, że Izraelczycy walczą z nadchodzącym szabatem, próbują wydrzeć, urwać jak najwięcej czasu, zamienić szabasowy bezwład w jakąkolwiek czynność.
Przed wejściem do centrum handlowego zaczepia mnie jakiś ortodoks w czerni, w kapeluszu i z brodą i próbuje wyciągnąć ode mnie pieniądze na prowadzenie jakiejś stołówki dla biednych dzieci z Jerozolimy i Hajfy. Dziękuje, przepraszam i idę dalej. W wejściu do centrum stoi strażniczka. Ogląda mój plecak i sprawdza specjalnym urządzeniem czy nie ukrywam czegoś w kieszeniach. Wchodząc, uświadamiam sobie, że te kontrole i rewizje stały się dla mnie częścią codzienności. Nie wszystkie są dokładne, a raczej przeważnie są pobieżne. Czasem strażnik tylko poklepuje moją torbę, uśmiecha się, życzy miłego dnia i mnie wpuszcza. Tak się przyzwyczaiłam do tego, że przy wejściu na uczelnię, do kawiarni czy sklepu sprawdzają, czy nie wnoszę broni albo materiałów wybuchowych, że jak wrócę do Polski to pewnie na początku będę się czuła dziwnie, że nikt mnie nie sprawdza.
Ciągle jednak nie potrafię pojąć jednego. Dlaczego nikt nie sprawdza zawartości mojego plecaka przy wejściu do autobusu? I dlaczego w każdym autobusie, przy drzwiach, którymi wszyscy wychodzą stoi śmietnik. Przecież ktoś mógłby tam wrzucić bombę i zwiać… A może rewizja niepotrzebna, bo Wielki Brat patrzy?

21 lis 2007

Jeszcze więcej deszczu

Przedwczorajsza dwugodzinna ulewa byla chyba tylko preludium do prawdziwej pory deszczowej. Od wczorajszego rana leje prawie non stop. Ludzie drżą z zimna (15 stopni na plusie - to dla Izraelczyków zimno), chodzą w kurtkach i kaloszach. Kalosze są jak najbardziej na miejscu, bo ten deszcz jest największym jaki w życiu widziałam (nawet podczas powodzi w Polsce w 1997 tak nie padało), a po ulicach płyną potoki wody, ale mówienie o zimnie to przesada...
Przynajmniej pogoda zachęca do nauki. Mój hebrajski z dnia na dzień coraz lepszy, choć jak na razie jedyną osobą z którą rozmawiam wyłącznie po hebrajsku jest Szula, starsza pani która przychodzi dwa razy w tygodniu sprzątać nasz dom i gotować obiad na kilka dni. Używając mojego (bardzo ograniczonego jeszcze) słownictwa udało mi się jej opowiedzieć o tym, skąd pochodzę, jak dużą mam rodzinę, co tu robię, czego się uczę, itd. Dowiedziałam się też coś nieco o niej - że pochodzi z Maroka, ma sześcioro dzieci, itp, itd. Przy okazji, jeśli od dziecka jesteś karmiony bajeczką, że wszyscy Żydzi są niewyobrażalnie bogaci, przekładają pieniadzę z kupki na kupkę i pociągają sznurki światowej polityki, to pewnie zaskoczy cię fakt, że są też Żydzi-śmieciarze i Żydówki-sprzątaczki. Takie jak Szula.
Ale wracając do hebrajskiego, to codziennie odkrywam w tym języku coś fascynującego. To naprawdę zaskakujące jak dużo treści można zawrzeć w jednym słowie, jak na pozór nie mające ze soba nic wspólnego słowa pochodzą od wspólnego rdzenia... Na kursie z esencji Judaizmu, profesor pokazuje nam ile niesamowitych, pełnych znaczenia, gierek słownych można znaleźć w Biblii. Niestety, te wszystkie subtelności gubią się w przekładzie, więc aby je wychwycić trzeba znać oryginalny język. Dlatego wracam do nauki...

20 lis 2007

Pora deszczowa

Jeśli myślisz, że w Izraelu przez cały rok jest gorąco i słonecznie, i zazdrościsz mi ciepełka, to już śpieszę się powiadomić: tu też jest zima. Od kilku dni wszyscy trąbili o tym, że idzie zima. Żadnych symptomów tej zimy nie zauważałam: palmy są tak samo zielone, drzewa i krzewy kwitną i pachną, temperatura najprzyjemniejsza z możliwych - około 20 stopni, słonecznie, lekki wiaterek. Ale wczoraj około południa, nagle i niespodziewanie, zachmurzyło się i zaczęło lać. Nie padać, lać. Deszcz tutaj jest nagły, ciężki i gęsty. Krople są ogromne. Parasolka nie uchroni cię przed zmoknięciem, nawet, jeśli deszcz nie zacina. Po prostu tego deszczu jest strasznie dużo naraz. Ulicami spływają strumienie wody. Dach dudni jakby zaraz miał się rozpaść. Robi się ciemno, choć jest południe, uderzają grzmoty i błyskawice, palmy w ogrodzie chwieją się na wietrze. Gaśnie światło. Wydaje się, że spokojna, senna, wypieszczona słońcem roślinność nie wytrzyma tego naporu wody. Leje prawie dwie godziny. A potem tak nagle jak deszcz przyszedł, tak nagle ustaje. Chmury rozpierzchają się, wychodzi słońce. Wszystko na dworze jest mokre i świeże. Zieleń zdaje się być czysta i odprężona jak człowiek, który po długim dniu pracy w kurzu i pocie, wziął chłodny prysznic.

Zesłałeś, Boże, obfity deszcz, swe wyczerpane dziedzictwo Ty orzeźwiłeś. (Psalmów 68:10)
Teraz rozumiem lepiej wszystkie biblijne metafory porównujące gniew do gwałtownego wiatru, przyjście Bożej pomocy do nadejścia nagłego, niespodziewanego, silnego deszczu, psalmy wysławiające majestat Boga wśród burzy. W starożytności ludzie znacznie mocniej doświadczali przecież siły przyrody, będąc od niej zależni. Nie wyobrażam sobie, jak dawali sobie radę z takim deszczem patriarchowie mieszkający w namiotach, uciekający przed Saulem Dawid, kryjący się w górach, Jan Chrzciciel na pustkowiu, Jezus i apostołowie głoszący dobrą nowinę, wędrując od wioski do wioski…

19 lis 2007

Czyn społeczny

W sobotę wieczorem cała rodzina (w tym rodzina z daleka) zapakowała się w dwa samochody i popędziła w kierunku placu Icchaka Rabina. To główny plac Tel Awiwu, miejsce gdzie zamordowano Rabina. Tu mają miejsce wszelkie zgromadzenia, wiece, manifestacje, koncerty, itp., itd. Tym razem odbywał się tu wiec poparcia dla strajkujących nauczycieli szkół średnich i wyższych. Profesorowie publicznych uczelni strajkują już od ponad miesiąca. Powód: niskie płace. Nasz wydział dla studentów z zagranicy funkcjonuje normalnie, ale to dlatego że jest odrębną jednostką w ramach Uniwersytetu Telawiwskiego i że nasi profesorowie zarabiają więcej. Wiosną strajkowali studenci, kiedy zdecydowano się podnieść czesne na publicznych uczelniach (edukacja w Izraelu jest płatna). Semestr miał się z tego względu zacząć z opóźnieniem, około 20 października. Jest już prawie 20 listopada, a na większości wydziałów nie ma zajęć. Mówi się o tym, że mogą anulować cały semestr…
Ale wracając do sobotniej manifestacji. Na placu rabina zebrało się ponad 100 tysięcy ludzi. Były koncerty izraelskich gwiazd, były kwieciste przemowy działaczy związkowych, reprezentantów profesorów i studentów. Największe wrażenie zrobiła na mnie mowa pewnego młodego człowieka, przemawiającego w imieniu uczniów szkół średnich. Mój hebrajski nie jest jeszcze na tyle dobry, żeby zrozumieć, o czym dokładnie mówił, ale jego intonacja, sposób ekspresji i reakcja Tłumu przywodziły mi na myśl działaczy ruchu socjalistycznego na przełomie XIX i XX wieku. Słowem: młody Lenin!
Dwa tygodnie temu w tym samym miejscu miało miejsce podobne zgromadzenie, kiedy odbywały się tu uroczystości upamiętniające śmierć Icchaka Rabina. Wtedy podobno przyszło jeszcze więcej ludzi. Izraelczycy wydają mi się znacznie bardziej zaangażowani w politykę i działalność społeczną niż Polacy. Komentarz mojej izraelskiej mamy, Chawy, na widok 100 tysięcy ludzi zapełniających plac Rabina: „Zawiodłam się. Myślałam, że będzie nas znacznie więcej…”

17 lis 2007

Szabat

Szabat

Jeśli myślisz, że poniedziałek jest pierwszym dniem tygodnia, to przyjeżdżając na dłużej do Izraela musisz zmienić swój sposób myślenia. Pierwszym dniem tygodnia – zupełnie jak w kalendarzu liturgicznym Kościoła Katolickiego – jest niedziela. Same hebrajskie nazwy dni oddają ten porządek. Niedziela to „jom riszon”, czyli dzień pierwszy, poniedziałek – „jom szeni”, czyli dzień drugi, i tak dalej aż do piątku, dnia szóstego. A potem nastaje wieczór, dzień szósty, i nadchodzi dzień odpoczynku, szabat.

Szabat to nie jest po prostu sobota, jak mogłaby sugerować nazwa (nota bene nazwa sobota wzięła się przecież od słowa „szabat”). Szabat nie zaczyna się, gdy nastanie ranek, dzień siódmy. Szabat zaczyna się z momentem zachodu słońca, w piątkowy wieczór. Ale zanim jeszcze słońce zajdzie można wyczuć atmosferę oczekiwania na coś szczególnego.

W Jerozolimie nie sposób tego nie zauważyć, jako że na godzinę przed nadejściem szabatu słychać przeciągły dźwięk syreny, jakby oznajmiający: „Za godzinę! Nadchodzi! Przygotuj się!”. Na ulicach zaczyna się wtedy coś, co można nazwać „burzą przed ciszą”: ruch wzmaga się, każdy śpieszy się, żeby zamknąć i zabezpieczyć sklep, zrobić ostatnie zakupy, dotrzeć na czas do domu. Sobolowe czapy i czarne kapelusze ortodoksyjnych Żydów zdają się śmigać w powietrzu. Z czasem, jak słońce zniża się coraz bardziej, ruch maleje, ulice pustoszeją i nastaje szabasowy wieczór.

W Tel Awiwie, jest nieco inaczej: szabat nie ma tak religijnego charakteru, a jednak trudno nie odczuć na własnej skórze, że ten dzień jest inny niż pozostałe. Oczywiście, sklepy są zamykane, z dużymi centrami handlowymi i sieciami supermarketów włącznie. Jeśli zapomniałeś o zakupach, to jesteś skazany na śmierć głodową, pożyczenie jedzenia od sąsiadów albo szukanie restauracji (nie wszystkie są otwarte) lub jednego z nielicznych funkcjonujących kiosków. Ale to też nie jest takie proste, bo – co w szabat najbardziej uderzające dla obcego - na godzinę przed zachodem słońca przestają kursować autobusy i pociągi. Jeśli nie masz własnego samochodu i spóźnisz się na ostatni autobus, zostaje ci albo spacer albo taksówka, która w szabat jest droższa niż w inne dni. Są też „szerut taxi” – takie minibusy, które funkcjonują jak zbiorowe taksówki, ale one nie dojeżdżają na przedmieścia.

Po co ta cała szopka z wyłączaniem komunikacji miejskiej na 24 godziny? „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił” – brzmi znajomo, prawda? To skrócona wersja przykazania, a tak to wygląda w oryginalnym kontekście:
Pamiętaj o dniu szabatu, aby go uświęcić. Sześć dni będziesz pracować i wykonywać wszystkie twe zajęcia. Dzień zaś siódmy jest szabatem ku czci Pana, Boga twego. Nie możesz przeto w dniu tym wykonywać żadnej pracy ani ty sam, ani syn twój, ani twoja córka, ani twój niewolnik, ani twoja niewolnica, ani twoje bydło, ani cudzoziemiec, który mieszka pośród twych bram. W sześciu dniach bowiem uczynił Pan niebo, ziemię, morze oraz wszystko, co jest w nich, w siódmym zaś dniu odpoczął. Dlatego pobłogosławił Pan dzień szabatu i uznał go za święty. Księga Wyjścia 20:8 - 20:11 (Biblia Tysiąclecia)
I znowu:
Nie będziesz brał imienia Pana, Boga twego, do czczych rzeczy, bo nie dozwoli Pan, by pozostał bezkarny ten, kto bierze Jego imię do czczych rzeczy. Będziesz zważał na szabat, aby go święcić, jak ci nakazał Pan, Bóg twój. Sześć dni będziesz pracował i wykonywał wszelką twą pracę, lecz w siódmym dniu jest szabat Pana, Boga twego. Nie będziesz wykonywał żadnej pracy ani ty, ani twój syn, ani twoja córka, ani twój sługa, ani twoja służąca, ani twój wół, ani twój osioł, ani żadne twoje zwierzę, ani obcy, który przebywa w twoich bramach; aby wypoczął twój niewolnik i twoja niewolnica, jak i ty. Pamiętaj, że byłeś niewolnikiem w ziemi egipskiej i wyprowadził cię stamtąd Pan, Bóg twój, ręką mocną i wyciągniętym ramieniem: przeto ci nakazał Pan, Bóg twój, strzec dnia szabatu. Powtórzonego Prawa 5:11 - 5:15 (Biblia Tysiąclecia)

Ale co to ma wspólnego z autobusem? Skoro w szabat nie wolno pracować, to – w interpretacji konserwatywnego judaizmu – nie wolno wykonywać czynności, do których zalicza się między innymi zapalanie i gaszenie ognia, co w przełożeniu na współczesne czasy oznacza zakaz gotowania, korzystania z urządzeń elektronicznych, zapalania światła i wreszcie jeżdżenia samochodem. Czy ulice izraelskich miast są więc w szabat puste? Nie, bo przecież nie wszyscy są religijni i nie wszyscy przestrzegają tego przykazania. Ale publiczna komunikacja nie działa. Wjazd do niektórych dzielnic, zamieszkiwanych przez ortodoksyjnych Żydów, jest zabroniony – na ulicach ustawione są barykady. Choć tak naprawdę, to służą one bardziej jako informacja niż jako blokada: nikt rozsądny nie zaryzykuje wjazdu w takie miejsce z obawy przed ukamienowaniem.
Co więc można robić w szabat? Niereligijni Żydzi mają wtedy czas, aby jeździć na wycieczki, pójść na plaż, wyspać się, uprawiać sport. Religijni Żydzi poświęcają ten czas na studiowanie Tory, modlitwę w synagodze, wspólny posiłek i spacer z rodziną. W ultraortodoksyjnej jerozolimskiej dzielnicy Mea Szarim, po wieczornej modlitwie w synagodze i po kolacji, zamknięte dla samochodów ulice zapełniają się spacerującymi rodzinami.
Ja też spędzam ten szabat po Bożemu. No, powiedzmy. Wczoraj wieczorem zjedliśmy całą rodzinką kolację. Co prawda, moja nowa rodzina jest zupełnie niereligijna, ale pewne tradycje utrzymuje. Był wspólny posiłek i była tradycyjna chałka. A ja wystąpiłam w roli „cudzoziemca, który mieszka pośród twych bram”. Powinnam może przemilczeć fakt, że po kolacji Chawa odpaliła samochód, żeby odwieźć jedną z córek i pokazać mi Tel Awiw nocą. Powinnam też przemilczeć fakt, że piszę (czynność zabroniona) ten tekst na komputerze (urządzenie elektroniczne), ale co tam. Zaraz zabieram się za studiowanie Biblii, bo mam we wtorek egzamin z „Esencji Judaizmu”. Przynajmniej tyle „święcenia dnia świętego”….

Szabat szalom!

16 lis 2007

Bo jutro może nie nadejść

Dziś byłam świadkiem niesamowitego zgromadzenia: kilkuset (tak kilkuset, to nie żart ani nie pomyłka!) par wirujących na parkiecie ogromnej sali gimnastycznej. Co w tym niecodziennego? Przecież mnóstwo osób chodzi na dyskoteki i do klubów, gdzie ludzie tańczą… Tak, ale tu, na tej sali, wszyscy wykonują te same kroki, te same sekwencje ruchów zgodnie z instrukcją nauczyciela. „Echad, sztajm, szalosz, arba…. Siwuw, stajm, szalosz, arba… Kadima..*” Z głośników płynie żydowska muzyka, prawie wyłącznie żydowska muzyka z różnych stron świata… Niektóre brzmią znajomo – to te, które pochodzą z terenów Polski. W innych słychać wpływy arabskie, greckie lub bułgarskie. A niektóre są po prostu izraelsko-syjonistycze, o tym, jaka tu, w Erec Izrael, jest piękna przyroda, jak ten kraj budowali pionierzy, itp., itd.… „Tu się urodziłem, tu się urodziły moje dzieci, tu zbudowałem swój dom pracą własnych rąk…”. Wśród tańczących par są ludzie w moim wieku, ale też ludzie w wieku moich rodziców i dziadków. Atmosfera radości: widać, że dla każdego taniec to przyjemność, relaks i zabawa. A jednocześnie – co zdumiewające, naprawdę bardzo dobrze im to wychodzi! Jestem pod wrażeniem! Nigdy nie widziałam tylu ludzi tańczących tak dobrze!
W innej sali, w tym samym budynku, są zajęcia dla początkujących. Taniec w kręgu. Moja nowa izraelska mama, Chawa, zabrała mnie na lekcje. Pomijając fakt, że nie rozumiałam instrukcji nauczyciela, muszę przyznać, że było świetnie… Za tydzień idę znów! A może nawet wcześniej niż za tydzień, bo lekcje tańca izraelskiego są w różnych miejscach w różne dnie tygodnia. Codziennie można w Tel Awiwie znaleźć miejce, gdzie setki ludzi gromadzą się, aby zrelaksować się przy muzyce i nauczyć nowych kroków.
Mam wrażenie, że Izraelczycy znacznie częściej niż Polacy śpiewają, podśpiewują, tańczą. Czasem na ulicy można spotkać kogoś, kto sobie na głos nuci jakąś melodyjkę. Przed Ścianą Płaczu też niekoniecznie się płacze: więcej tam tańczących i śpiewających niż ocierających łzy. Zarówno licealiści, młodzież ze szkół religijnych, jak i dostojni brodaci chasydzi formują koła i kołyszą się podśpiewując albo wręcz skandując, że jest jeden Bóg, nasz Bóg, że On da pokój, itp., itd…
W drodze powrotnej z tańców, Chawa powiedziała, że Izraelczycy są hiperaktywni i żyją tak intensywnie jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Rzeczywiście, trudno się nie zgodzić. Obserwując moją izraelską rodzinę i znajomych odnoszę wrażenie, że każdy ma tu jakąś pasję – czy to taniec, czy kabała, czy brydż – nie do wyobrażenia jest, żeby po prostu przyjść z pracy lub szkoły do domu i oglądać telewizję albo czytać gazetę cały wieczór. Carpe diem!


*„Raz, dwa, trzy, cztery…. Obrót, dwa, trzy, cztery… Naprzód…”

8 lis 2007

Hojni czy próżni?

Egzaminy połówkowe zbliżają się wielkimi krokami. Siedzę właśnie w wygodnym fotelu biblioteki Wydziału Biologii i Medycyny, jestem już dość zmęczona czytaniem, zaraz wracam do domu. Uprzedzam pytania: nie, nie studiuję tu medycyny ani biologii, po prostu lekarze i biolodzy mają najprzyjemniejszą i najnowocześniejszą bibliotekę, dlatego zdecydowałam się spędzać tu czas. Jest tu piękne akwarium z ogromnymi rybkami. I jest coś, co można znaleźć wszędzie w Izraelu, a co jest bardzo rzadko spotykane w Polsce. I o tym właśnie chcę napisać.
Od razu w pierwszym tygodniu mojego pobytu tutaj, a właściwie nawet wcześniej, kiedy zwiedzałam cmentarz żydowski w Warszawie, uderzyła mnie jedna rzecz. Tabliczki sponsorsko-fundatorskie. Są wszędzie. Na budynkach, w ogrodach, w bibliotekach, na ulicach. Na przykład „Alejka im. Abrahama X ufundowana przez jego kochającą żonę Riwkę." Albo „Skwerek ufundowany przez rodzinę Y im. pradziadka fundatorów”. Albo „Półka z kolekcją książek Mojżesza Z, im. jego rodziców”.Mam wrażenie, że w Izraelu każda najdrobniejsza rzecz musi mieć swojego fundatora, donatora, sponsora i być ku czci jego najbliższych. Czasem nawet tak prozaiczne miejsca jak bufet na kampusie uniwersyteckim!
Zastanawiam się, dlaczego tyle tych tabliczek jest. Czy świadczy to o szczodrości Żydów, którzy inwestują pieniądze w miejsca publiczne czy przeciwnie – o ich braku skromności i chęci kupienia sobie sławy potomnych? Trudno ocenić, w każdym razie gdyby w Polsce było więcej sponsorów, choćby pragnących zabłysnąć przed ludźmi złotymi tabliczkami, to wcale nie miałabym im za złe próżności, gdyby to rzeczywiście przyczyniało się do większej liczby miłych skwerków, alejek, nowych publikacji w bibliotekach.
Na razie nie pozostaje nic innego jak liczyć na dotacje i subwencje z Unii Europejskiej, która w Polsce odgrywa rolę głównego sponsora wszelkich przedsięwzięć infrastrukturalnych. Nigdy chyba nie zapomnę treści tabliczki, która wisi na zewnętrznej ścianie Urzędu Gminy w mojej rodzinnej wsi: „Kanalizacja ta została sfinansowana dzięki dotacji z Funduszu Unii Europejskiej…”

4 lis 2007

Sacrum i profanum

Sacrum i profanum

Kiedy jestem w Tel Awiwie, spaceruje po tym kosmopolitycznym, tętniącym życiem i nasyconym nowoczesnością mieście, to nieraz zastanawiam się, czy nazywanie Izraela Ziemią Świętą ma jakikolwiek sens. Wychodzę wieczorem na spacer, patrzę na gwieździste niebo nade mną i myślę: czy to naprawdę tu miały miejsca te wszystkie cudowne wydarzenia opisane w Biblii? Widzę żołnierzy i żołnierki z wielkimi karabinami na ulicy, w autobusie, w supermarkecie i jakoś nie pasuje mi to do wyobrażenia Ziemi Obiecanej, jakie miałam przed przyjazdem. Nawet wtedy, kiedy jestem w Jerozolimie, najświętszym ze świętych miejsc, jakie mogę sobie wyobrazić i widzę te tłumy turystów pstrykających setki zdjęć i kupujących tonę rupieci u arabskich sprzedawców, to też jakoś nie potrafię uwierzyć, że to jest właśnie miasto, które Bóg Izraela wybrał za swoje mieszkanie i miasto, w którym Jezus został ukrzyżowany i zmartwychwstał.
Ale z drugiej strony jest w Izraelu coś szczególnego, coś, czego nie spotkałam nigdzie indziej. Jest pewna atmosfera świętości, choć nie w każdym miejscu i nie w każdym momencie.
Bo gdy wychodzę wieczorem na spacer po okolicy, to zauważam, że wszystkie ulice mojej dzielnicy wzięły swe nazwy od imion proroków hebrajskiej Biblii… Spacerując przechodzę przez ulice Izajasza, Jeremiasza, Daniela, Malachiasza, Habakuka… Każdy prorok ma swą ulicę, żaden nie został pominięty. Kiedy wychodzę na spacer w piątkowy wieczór, to odświętnie ubrani w biel i czerń młodzi ludzie, wracający z synagogi, pozdrawiają mnie słowami: „Szabat szalom!”.
Niektórzy żołnierze mają nie tylko karabiny, ale i jarmułki na głowach. Każdego ranka na przystankach autobusowych i w autobusach, na ulicach i w parkach widzę ludzi z modlitewnikami w ręce, poruszających ustami, szepczących cicho modlitwy do Jedynego Boga. Nawet w na wskroś świeckim Tel Awiwie widok modlących się w miejscach publicznych ludzi nie jest dla nikogo zaskakujący ani śmieszny. Można bez skrępowania modlić się półgłosem czy śpiewać cicho psalmy idąc po ulicy bez obawy, że ktoś weźmie cię za chorego psychicznie człowieka, który mówi sam do siebie.
Tym bardziej w Jerozolimie każdy rodzaj ekspresji uczuć religijnych jest akceptowalny, pod warunkiem, że nie jest ostentacyjno-prowokacyjny. Mam tu na myśli na przykład wniesienie żydowskiego modlitewnika czy izraelskiej flagi na teren meczetu Al-Aksa, przyjście z krzyżem pod Ścianę Płaczu albo w jarmułce do Bazyliki Grobu Świętego. Procesje na klęczkach na Via Dolorosa, chasydzi tańczący pod Kotelem i muezini ryczący z głośników… atmosfera modlitwy jest równie mocno odczuwalna jak „turystyczność” Jerozolimy.
W ten weekend znów wybrałam się tam, do Jerozolimy właśnie i miałam okazję poznać to miasto właśnie od tej religijnej strony. W piątkowy wieczór poszłam pod Kotel (Kotel – to hebrajska nazwa Ściany Płaczu, inaczej: Zachodnia Ściana). Co tydzień gromadzi się tam mnóstwo pobożnych Żydów celebrujących początek szabatu. Nauczyłam się już melodii niektórych chasydzkich piosenek, poza tym udało mi się znaleźć na miejscu modlitewnik z angielskim tłumaczeniem hebrajskich modlitw, więc mogłam naprawdę włączyć się w „święcenie dnia świętego”. Może kogoś zaskoczy, czemu chrześcijanka modli się z Żydami akurat w tym miejscu… Dla mnie to proste: jedyna ściana, która pozostała z kompleksu Świątyni, przypomina o miejscu, w którym „Ojciec Nasz” mieszkał pośród swojego ludu. Zresztą, jeśli Jezus przychodził do Świątyni, aby modlić się, nauczać i uzdrawiać, to, czemu ja, która chcę go naśladować, miałabym tego nie robić?
W sobotę – poza chodzeniem po starym mieście i wyszukiwaniem stacji drogi krzyżowej między arabskimi stoiskami na Via Dolorosa – w sobotę najwspanialszy czas spędziłam w… Gehennie! Tak, Gehenna, po hebrajsku Ge bene Hinnom, czyli Dolina Synów Hinnoma, to podłużna niecka między wzgórzami Jerozolimy, u podnóża Góry Syjon. Teraz jest tam zielony, nieco zdziczały park – niewiarygodnie cichy zakątek tuż obok ruchliwej drogi, puste miejsce, do którego nie docierają wycieczki ani pielgrzymki. Odpoczywając w tym ustroniu, trudno było mi wyobrazić sobie, że przed setkami lat, dokładnie w tym miejscu, niewierni starożytni Izraelici poświęcali swoje dzieci jako całopalną ofiarę dla Molocha, że tutaj rzucano wszelkie brudy, ciała zwierząt i skazańców, aby skonsumował je niegasnący ogień…
A dziś – dziś miałam okazję zobaczyć nie tylko jak wygląda, ale też jak funkcjonuje Bazylika Grobu Świętego. To szczególny kościół, gdzie dosłownie każdy kawałek podłogi należy do innego chrześcijańskiego wyznania, gdzie katolicy i prawosławni, a także kościoły etiopski, ormiański, koptyjski i inne muszą znaleźć sposób na pokojowe koegzystowanie. I choć wierni wszystkich tych wyznań zgadzają się, co do statusu tego miejsca, w którym według tradycji Jezus został ukrzyżowany, pochowany i w którym zmartwychwstał, to jednak stosunki między poszczególnymi kosciolami nie zawsze układają się pokojowo. Podobno dochodzi nawet do bójek między mnichami! Nasz przewodnik opowiadał, że parę lat temu mnisi etiopscy i koptyjscy tak mocno zaangażowali się w walkę, że kilkunastu z nich zostało rannych, a izraelska policja musiała rozdzielać walczących!
Dziś przy grobie Chrystusa też stali izraelscy policjanci. Ale żadnych bójek nie było. Były natomiast dwie procesje, jedna zaraz po drugiej – franciszkańska i ormiańska. Były brązowe i czarne habity i kaptury, był blask świec, dźwięk dzwonów, zapach kadzidła i dymu, łacińskie i greckie modlitwy, chorały… Było uroczyście i bardzo podniośle. Można było sobie wyobrazić, że jakiś magiczny wehikuł przenosi nas do czasów krzyżowców..