24 gru 2007

Przybieżeli do Betlejem

Najserdeczniejsze życzenia Bożonarodzeniowe z miejsca, w którym to wszystko się wydarzyło, a w którym Boże Narodzenie to normalny dzień roboczy! Aby te Święta były radosne i spokojne! Aby były czasem na odkrywanie tego, co piękne i ważne, a co na codzień nam umyka! Aby stały się szansą na bliższe spotkanie z Bogiem i z drugim człowiekiem! Wszystkiego dobrego!!!

Specjalnie dla Was: Dwie kolędy spod Bazyliki Narodzenia w Betlejem. W wykonaniu tercetu z moim udziałem!

http://video.google.pl/videoplay?docid=-4274911136441287411

16 gru 2007

Bliskie spotkania trzeciego stopnia z konfliktem izraelsko-palestyńskim cz.2 Mur

Do Betlejem dostajemy się od strony Hebronu. Przejście graniczne między terytorium palestyńskim a Izraelem wygląda bardzo zwyczajnie. Nasz wycieczkowy autobus zatrzymuje się za przejściem, żeby wysadzić mnie, Elę i Jagodę. Grupa odjeżdża do Jerozolimy, a my wracamy na terytorium palestyńskie. Sympatyczny izraelski żołnierz prosi o mój paszport. Kiedy zauważa, że jestem z Polski, zaczyna mówić po polsku, choć z wyraźnym akcentem. „Jestem takim samym Polakiem jak wy!” – wyznaje. Tłumaczy nam, jak dostać się do Betlejem, który autobus złapać i ile zapłacić kierowcy. Życzy powodzenia.
Stajemy przy drodze po stronie palestyńskiej i czekamy na autobus. U stóp wzgórza, po którym ciągnie się szosa, dziewczyny zauważają pasterza ze stadem owiec. Zbiegają ze stoku, żeby „przywitać się z pasterzem”. Ja zostaje na górze z bagażami. Nagle jeden z izraelskich żołnierzy (nie-Polak) zaczyna coś do mnie krzyczeć z oddali i wymachiwać rękami. Nie wiem, o co chodzi i bardzo mnie to przeraża. Czy coś robię nie tak? A jak nas zaczną przesłuchiwać, po co tu przyjechałyśmy i co tu robimy same? Albo jak nas wezmą do aresztu deportacyjnego i oskarżą o kontakty z terrorystami? W końcu pasterz może być uznany za terrorystę przebranego za pasterza, przekazującego informacje szpiegom zza granicy… W ciągu paru sekund najgłupsze myśli przebiegają mi przez głowę. Odsuwam się od zbocza góry i wołam na dziewczyny, robiące zdjęcia owcom, żeby też wróciły. Dzwonię na komórkę Eli i przestraszonym głosem mówię wiele niepotrzebnych rzeczy. Dopiero, kiedy już jesteśmy wszystkie na górze, to trochę się uspokajam, choć nie do końca. Chyba jestem przewrażliwiona po przejrzeniu ulotek z organizacji „Breaking the silence” i przeczytaniu świadectw izraelskich byłych izraelskich żołnierzy o tym, jak traktowali Palestyńczyków…
Kiedy tak stoimy przy drodze do Betlejem, kilka zapełnionych minibusów mija nas bez zatrzymywania się. Za to po paru minutach jakiś Izraelczyk bierze nas swoim rozgruchotanym samochodem do granic miasta Betlejem, do punktu, którego ze względów bezpieczeństwa nie wolno mu przekroczyć. Stamtąd łapiemy jeszcze bardziej rozgruchotany arabski busik i dostajemy się w pobliże centrum miasta narodzin Chrystusa. Stajenki i żłóbka jednak nie widać, jest za to kupa śmieci, nachalni arabscy taksówkarze, kobiety z zasłoniętymi włosami i dzieci wołające za nami „One dolar” albo „One shekel”. Turystów prawie nie widać. Intuicyjnie kierujemy się w stronę, gdzie podąża większość ludzi i po parunastu minutach znajdujemy się na placu przez Bazyliką Narodzenia.
Dopiero teraz uświadamiam sobie, że zbliżają się Święta. Na placu przed Bazyliką jest choinka i świąteczna dekoracja, a w sklepowych wystawach kiczowate dmuchane mikołaje i renifery. Na małym świątecznym bazarze na ulicy Gwiazdy Betlejemskiej można kupić ozdoby choinkowe i usłyszeć „Jingle Bells” po arabsku. W kościele Św. Katrzyny, w którym odprawiana jest słynna betlejemska pasterka, chór arabskich chrześcijan ćwiczy kolędy. Po raz pierwszy od dawna czuję się tak swojsko! Z jednej strony bardzo cieszę się, że Izrael jest miejscem gdzie można uciec od tego świątecznego, komercyjno-zakupowego szaleństwa, jakie o tej porze roku ogarnia wszystkie chrześcijańskie kraje, ale z drugiej strony – trochę tęsknie za świąteczną atmosferą… Dobrze być w Betlejem!
Po krótkim zwiedzaniu miasta i długim poszukiwaniu taniego miejsca noclegu, udaje się nam wreszcie znaleźć swoją bezpieczną stajenkę. Jesteśmy jedynymi goścmi w hotelu Aleksander, prowadzonym przez rodzinę arabskich chrześcijan. Dziewczyny padają ze zmęczenia i kładą się wcześnie spać, a ja idę do hotelowej jadalni napić się czegoś ciepłego i poczytać przewodnik. Jednak przewodnik po paru minutach ląduje w koncie, bo właściciele hotelu i ich dwóch znajomych wciągają mnie do rozmowy, a wkrótce także zapraszają do wspólnego posiłku. Ktoś przynosi ze sklepu reklamówkę bagietek, oliwki, ogórki, wędlinę, ser i sprite’a. Siedzimy i gadamy do późna. Mam okazję posłuchać o konflikcie palestyńsko-izraelskim z nieco innej niż zwykle perspektywy…

Następnego dnia wieczorem wracamy do Tel Awiwu. Jesteśmy bardzo szczęśliwe i zauroczone małym, brudnym i swojskim Betlejem. Widziałyśmy miejsce narodzin Chrystusa (i prawosławnych pielgrzymów seryjnie wkładających całe reklamówki dewocjonaliów w tą dziurę, otoczoną czternastoramienną gwiazdą i napisem „Tu z Dziewicy Maryi narodził się Jezus Chrystus”). Najadłyśmy się arabskich ciastek, chałwy i po-ramadanowych słodkich placków aż do granic mdłości. [Wczoraj wieczorem, kończąc baklawę na dworcu autobusowym w Jerozolimie obiecałam sobie, że nigdy więcej arabskich słodkości. Ale dziś w południe nie mogłam się oprzeć pokusie, przechodząc obok arabskiej piekarni w Akko.] Kupiłyśmy palestyńskie kefije i kobiece chustki. Doświadczyłyśmy dużo życzliwości i ciepła.

W drodze powrotnej z Betlejem do Jerozolimy wyrasta jednak przeszkoda, która sprawia, że świąteczna sielanka schodzi na drugi plan. Wstrętny betonowy mur. Musimy wysiąść z taksówki i przejść pieszo na drugą stronę. Po palestyńskiej stronie czytamy wysprejowane napisy: „Mój dom murem podzielony” (po polsku), „Jesus wept for Jerusalem, we weep for Palestine” „Voices from the getto”, itp., itd. Po długich labiryntach, przejściu kilku bramek, furtek i różnych innych dziwnych pomieszczeń jesteśmy po izraelskiej stronie. Tutaj z muru zwisa płachta z napisem „Pokój z wami!”. Ten napis pasuje do tego miejsca jak kwiatek do kożucha i od razu przywodzi mi na myśl „Arbeit macht frei” nad wejściem do obozu w Auschwitz. [Może trochę przesadzam, ale nie mogę się oprzeć tym porównaniom. Jak widziałam przedwczoraj w Hebronie palestyńskie dzieci, machające nam zza zabudowanych gęstą kratą balkonów, to też od razu mi się skojarzyło z żydowskim dziećmi z getta…] Po przejściu kolejnej furtki nasze bagaże są prześwietlane, ale nikt nie przygląda się specjalnie naszym paszportom, ani nie pyta nas o cel podróży. Za to stojące przed nami młode Palestynki muszą zdejmować buty i są dokładnie przeszukiwane. Nieco dalej, arabscy mężczyźni, wracający ze strony izraelskiej, czekają w długiej kolejce do wejścia i przykładają palce do specjalnych czytników. Po chwili izraelski strażnik graniczny widzi na ekranie komputera wszelkie dotyczące ich niezbędne dane i zdjęcia. Wielki Brat patrzy.

Ela i Jagoda są równie mocno poruszone tym ponurym miejscem, jak i ja. Przechodzą przez kontrolę bagażu, w geście protestu i desperacji intonują sarkatystyczne „Hewenu szalom alechem” („A pokój niech będzie z wami”). Izraelscy strażnicy dołączają się w połowie i przez ten sam głośnik, przez który przed kilkoma minutami krzyczeli na Palestynki, śpiewają z nami piosenkę. A ja mam ochotę zaśpiewać: „Dziwny jest ten świat...”

Bliskie spotkania trzeciego stopnia z konfliktem izraelsko-palestyńskim cz.1 Miasto-widmo

Jerozolima, jak już pisałam wcześniej, jest miastem różnorodności i spotkania czy też może starcia się zwyczajów wschodu i zachodu, religii żydowskiej, chrześcijańskiej i muzułmańskiej. Natomiast tam, skąd wróciłam przed paroma godzinami, relacje między narodami, religiami i kulturami, a ściślej rzecz ujmując między Żydami i Palestyńczykami, można streścić w słowie: oddzielenie. A miejsca, w których byłam leżą tylko 20-30 minut drogi od wielkokulturowej, kolorowej i hałaśliwej Jerozolimy. Mam na myśli Hebron i Betlejem.
Hebron. 160-tysięczne miasto. W dziewięćdziesięciu kilku procentach zamieszkane jest przez Palestyńczyków; resztę stanowią żydowscy osadnicy, w większości religijni ortodoksi. Jako miejsce, gdzie pochowany jest Abraham – otaczany czcią przez wyznawców wszystkich trzech religii monoteistycznych, Hebron był przez setki lat miejscem pielgrzymek i modlitwy. Przybywali tu turyści i wierni, wokół centrum kwitł handel, było życie i ruch.
Dziś Hebron to miasto-widmo. A przynajmniej jego centralna część, pozostająca pod kontrolą izraelską (strefa H2). Po pustych ulicach hula wiatr. Powybijane szyby. Pozamykane sklepy. Zamurowane bramy. Zapieczętowane drzwi domów i zakratowane okna. Po serii ataków terrorystycznych na żydowskich osadników podczas drugiej Intifady, Izrael nałożył na zamieszkujących miasto Palestyńczyków ciężkie sankcje: zakaz prowadzenia sklepów, zakaz wjazdu samochodem na większość ulic czy wreszcie zakaz pieszego poruszania się po pewnych ulicach. Do tego częste najścia izraelskich patroli i rewizje domów. „Godziny policyjne”, a raczej całe dnie, w których zakazane jest opuszczanie mieszkania. Życie Arabów w Hebronie stało się na tyle nieznośne, że większość opuściła centrum miasta i przeniosła się do strefy H1. Nieliczni, którzy pozostali, żyją w poniżeniu, zmuszani do wchodzenia do domów przez dachy albo okna od strony tych ulic, które nie zostały zamknięte, i noszenia zakupów na plecach ze strefy H2. Bez opieki lekarskiej, bez pracy, często bez elektryczności i wody. W dodatku ciągle narażeni na ataki ze strony izraelskich osadników, którym rzucanie w sąsiadów kamieniami, wybijanie szyb, demolowanie domów czy niszczenie przydomowych ogródków uchodzi bezkarnie.
Przechadzamy się ulicami Hebronu, prowadzeni przez byłego izraelskiego żołnierza z organizacji „Breaking the silence”. Celem organizacji jest nagłaśnianie wszystkich nadużyć, jakich dopuszcza się izraelska armia wobec Palestyńczyków. Jesteśmy jedyną grupą turystów w mieście. Po drodze spotykamy najwyżej garstkę ludzi, głównie izraelskich żołnierzy na posterunkach. Obserwuję ich twarze: młode, bywa, że wręcz dziecięce, czasem bardzo smutne. Ten drobniutki, najwyżej dwudziestoletni żołnierz z fioletowym beretem i karabinem wielkości połowy swojego ciała jest tu od trzech miesięcy. Czym zajmuje się oprócz patrolowania ulicy? Jakie doświadczenia ma na koncie? Jak wyglądają jego kontakty z Palestyńczykami? Czy ma na sumieniu coś, czego się wstydzi? Czy po kolejnych trzech miesiącach będzie tym samym człowiekiem, którym był przed wstąpieniem do armii?
Czy…?

C.d.n.

10 gru 2007

Pustynia, czyli o gwiazdach i sprawach najbardziej przyziemnych

Izrael na mapie kształtem przypomina klin albo sopel lodu, którego jeden ostry koniec dotyka Morza Czerwonego, a drugi – granic Libanu. Połowa tego sopla to Negew – pustynna wyżynna, prawie niezamieszkana, jeśli nie liczyć kilku miast takich jak Ber Szeba czy Dimona oraz dziko porozrzucanych beduińskich siedlisk. Jeśli słysząc słowo „pustynia” myślisz o sypkim, żółciutkim piachu, to widząc Negew, możesz poczuć się rozczarowany. Zamiast piachu są tu góry i wzgórza oraz najbardziej niesamowite formacje skalne, jakie można sobie wyobrazić. Najlepiej zobaczyć to na zdjęciach. [Są na moim albumie oraz na albumie Lesława, link po prawej stronie].
To, co w Negewie najbardziej mnie zafascynowało to… pustynna noc i widok gwiazd, nie przyćmionych przez miejskie światła, nie zasłoniętych przez budynki, rozciągniętych na całym niebie aż po horyzont. Gwiazdozbiory obu Niedźwiedzic, Kasjopei, Oriona, Jowisz i Wenus, Syriusz, Gwiazda Północna… te same gwiazdozbiory, planety i gwiazdy, ale wyraźne jak nigdy. I ta cisza…
Co robiłam na pustyni w nocy, poza obserwowaniem gwiazd? Spałam. W beduińskim namiocie, po wspaniałej beduińskiej kolacji i beduińskich opowieściach, po prysznicu w ciepłej wodzie. Tak! Beduini na środku pustyni mają lepsze prysznice i łazienki niż niejedno polskie schronisko. A ja słysząc wcześniej o nocy w namiocie Beduinów myślałam o załatwianiu się za obozem do piachu… Ech, chyba się za dużo naczytałam o tym, jak Bóg prowadził Izraelitów po pustyni do Ziemi Obiecanej. (Powtórzonego Prawa 23:14: Zaopatrzysz się w kołek, a gdy wyjdziesz na zewnątrz, wydrążysz nim dołek, a wracając przykryjesz to, czegoś się pozbył.)
Ale zamiast o pozbywaniu się tego, co się zjadło, chcę napisać parę słów o tym, jak wygląda beduińskie jedzenie. Jednym z najbardziej podstawowych składników posiłku nomadów są specjalne chlebki pita, nie takie z dwoma warstwami i kieszenią pomiędzy nimi, ale ogromne, płaskie jak naleśniki i bez dziurki w środku. Do tego humus – jedzenie, bez którego trudno wyobrazić sobie Bliski Wschód, danie o arabskich korzeniach, które zadomowiło się na dobre w kuchni żydowskiej i jest w Izraelu niemalże potrawą narodową. Co to humus? To taka jakby pasta z ugotowanej i utartej ciecierzycy, z dodatkiem czosnku, thiny (pasty sezamowej), oliwy z oliwek i soku z cytryny. Każdy zna, prawie każdemu smakuje, można kupić w każdym markecie i w większości restauracji. Ludzie kłócą się wręcz o to, w której knajpie podaje się najlepszy humus! Ten u Beduinów bardzo mi smakował. Podobnie jak ich thina, pieczone ziemniaki, kurczak i baranina (Beduini to muzułmanie, sunnici i podobnie jak żydzi* nie jedzą wieprzowiny). Były też arabskie słodycze (to, co przez lata nazywałam „tłuste i słodkie”, a co fachowo nazywa się baklawa) oraz sufganije (chanukowe pączki – ukłon w stronę żydowskich turystów). A na śniadanie różne rodzaje pysznych białych serów (może nawet z mleka wielbłąda?).
Główną atrakcją pobytu w beduińskim obozowisku nie było jednak ani jedzenie, ani dziwaczna muzyka, ani nocne opowieści, ale poranna przejażdżka na wielbłądach. Wielbłądy są całkiem wygodne (choć w pierwszej chwili czułam jakbym ujeżdżałam dinozaura) i wbrew temu, co myślałam do tej pory, wcale nie śmierdzą. A przynajmniej nie śmierdzą wtedy, kiedy są odseparowane od własnych odchodów. Cóż, człowiek mieszkający w ubikacji też nie pachniałby najprzyjemniej…

* Jak już kiedyś pisałam, „żyd” z małej litery to wyznawca judaizmu. „Żyd” z dużej litery to osoba narodowości żydowskiej. Choć nie wiem do końca, czy oddzielanie żyda od Żyda ma jakikolwiek sens. Walka z polską ortografią też nie ma sensu. Więc skoro się przyjęło, że nazwy wyznawców religii piszemy z małej, a nazwy narodowości z dużej, to o ile pamiętam, o tyle stosuję tę zasadę.

6 gru 2007

Zdarzył się tu wielki cud!

Tydzień upływa pod znakiem Chanuki, święta upamiętniającego zwycięstwo powstania Machabeuszy (167-160 p.n.e.) nad Seleucydami, oczyszczenie Świątyni Jerozolimskiej z kultu greckich bogów i ocalenie rodzimej kultury żydowskiej przed obcymi, helleńskimi wpływami. W obchodach tego święta w zaskakujący sposób miesza się afirmacja rodziny i afirmacja narodu, radość ze zwycięstwa militarnego, politycznego i kulturalnego z radością ze zwycięstwa Jedynego Boga nad greckimi bałwanami. Atmosfera przypomina nieco atmosferę bożonarodzeniową. To święto pełne ciepła i światła, którego w naturze brakuje w samym środku zimy. Najważniejszym elementem Chanuki jest chanukija - świecznik, na którym przez osiem kolejnych wieczorów rodzina zapala świeczki (codziennie o jedną więcej). Światło ma przypominać o cudzie, kiedy to po zdobyciu świątyni jerozolimskiej niewielka ilość czystej rytualnie oliwy paliła się zaskakująco długo, przez osiem dni. Chanukija przywodzi mi na myśl choinkowe lampki. Natomiast tradycyjne chanukowe jedzenie – pączki, placki ziemniaczane i wszelkie inne potrawy, smażone na oleju – kojarzy mi się z tłustym czwartkiem.
Nasza polsko-izraelska „rodzina rodzin” – tzn. my - stypendyści muzeum, rodziny, u których mieszkamy i nasi Izraelscy koledzy, spędziliśmy pierwszy chanukowy wieczór razem. Była kolacja, piosenki, świeczki, pączki, placki ziemniaczane, tradycyjne prezenty dla „dzieci” (nasza izraelska koordynatora, Cipi, zawsze zwraca się do nas per „dzieci”). Każdy z Polaków dostał chanukowego bączka – dreidla - i czekoladowe pieniądze. Bączek (taka zabawka, do kręcenia wkoło) ma hebrajską literkę na każdej ze ścianek (nun, gimel, hej i pe). To pierwsze litery wyrazów tworzących zdanie: „Nes gadol haja po” czyli „Zdarzył się tu wielki cud”. W diasporze zamiast literki „pe” na jednej ze ścianek bączka jest literka „szin” – „Nes gadol haja szam”, „Wielki cud zdarzył się tam”. Tam, czyli tu, w Izraelu. Niewinny bączek to ośmiu istocie gra hazardowa, polegająca na obstawianiu pieniędzy (oczywiście czekoladowych) na literkę, na którą bączek upadnie.
Podczas ośmiu dni Chanuki ludzie normalnie chodzą do pracy, a studenci na uczelnie. Tylko dzieci mają wolne w szkole. Choć w tym roku w Izraelu dzieci i tak mają wolne od kilkunastu tygodni, bo semestr jeszcze się nie zaczął ze względu na przedłużający się strajk nauczycieli. Powodem strajku są – jak to zwykle bywa – niskie płace. Nauczyciele akademiccy też strajkują i na większości wydziałów nie ma zajęć. Kampus TAU jest prawie pusty, a wczoraj cały teren uniwersytetu był w ogóle zamknięty, bo studenci – coraz bardziej sfrustrowani sytuacją – też postanowili zaprotestować i nie przyjść na uczelnię. Nasz wydział dla studentów z zagranicy nie strajkuje, więc mieliśmy normalne zajęcia, tylko, że w akademikach. Może z odległości wydaje się, że to bardzo miło, kiedy jest strajk, nie trzeba chodzić na zajęcia, nie ma kolokwiów, zaliczeń i egzaminów, ale nasi izraelscy koledzy są naprawdę zdenerwowani tą dziwną sytuacją zawieszenia: nie mogą nigdzie wyjechać na dłużej ani zaplanować sobie jakichś alternatywnych zajęć, bo nigdy nie wiadomo, kiedy strajk się skończy. Poza tym w Izraelu edukacja na poziomie akademickim jest płatna, więc pieniądze, które przeznaczyli na opłacenie szkoły tkwią zamrożone gdzieś na koncie uczelni. A w dodatku, jeśli cały semestr zostanie zawieszony (co jest bardzo prawdopodobne), wtedy cały kalendarz akademicki przesunie się o pół roku. Jestem ciekawa, jak ten problem zostanie rozwiązany…

1 gru 2007

Codzienność

Wychodzę rano na spacer, mając na sobie koszulkę z krótkim rękawem. Idę w stronę Parku Jarkońskiego. Wkoło spokój, na ulicach niewiele samochodów. Po drodze napotykam kilka Filipinek: jedna pcha przed sobą wózek inwalidzki z niepełnosprawnym dzieckiem, druga prowadzi pod rękę starszą panią, gdzie indziej kolejna bawi się z dzieckiem na placu zabaw.
Filipińczycy są bardzo niepozornym, trochę niepasującym do reszty, ale i bardzo ważnym elementem izraelskiego krajobrazu. Przyjeżdżają tu sprzątać albo opiekować się dziećmi i starszymi osobami, czasem zostawiając na długie miesiące albo i lata swoje rodziny, mężów, żony, małe dzieci. Przyjeżdżają zarobić godziwe pieniądze, których nigdy nie byliby w stanie zdobyć w swoim kraju. Przyjeżdżają bez większej nadziei na to, że uda im się tu zostać na stałe, dostać obywatelstwo, sprowadzić rodzinę. Chociaż wszyscy ludzie, z którymi rozmawiałam, wyrażali się bardzo ciepło o Filipińczykach, to jednak sprawa przyznawania obywatelstwa tym ludziom, którzy z jednej strony mieszkają tu od lat i są bardzo potrzebni, a z drugiej strony różnią się pochodzeniem i wyznawaną religią, jest bardzo paląca i kontrowersyjna. Zresztą, co tu nie jest palące i kontrowersyjne… czasem odnoszę wrażenie, że na tym niewielkim kawałku lądu każda najdrobniejsza wątpliwość może być rozdmuchana do skali konfliktu światowego.
Ale kiedy wkoło jest tak spokojnie i zielono, kiedy spaceruję i podziwiam kwitnące krzewy i palmy, maleńkie obłoczki na błękitnym niebie, nie potrafię uwierzyć, że jestem w tym samym kraju, który we wszelkich relacjach telewizyjnych pokazywany jest jako miejsc ulicznych starć, bombardowań, wyjących karetek, rozbitego szkła i rozlanej krwi.
Nie mogę też uwierzyć, że dziś jest pierwszy grudnia. Jak to?! Czy można tak po prostu wyjść sobie na dwór grudniowym rankiem w koszulce z krótkim rękawem? Jak to?! Grudzień bez śniegu, zimna i świątecznej dekoracji? I z normalnymi zajęciami na uczelni w Wigilię Bożego Narodzenia, pierwszy i drugi dzień Świąt, w Sylwestra i Nowy Rok?
Szczerze mówiąc, zaskakująco szybko się przyzwyczaiłam do tego „innego porządku”. Do tego, że zamiast Bożego Narodzenia będzie obchodzona Chanuka, zamiast weekendu jest szabat (albo „koniec tygodnia”, „sof szawua” – hebrajski na swoje własne słowo na „weekend”), a niedziela to normalny dzień pracy.
Kiedy wychodzę na spacer po raz drugi, popołudniu, na boisku w małym parku między blokami w jednej z bogatszych dzielnic Tel Awiwu, jakieś wyrostki grają w piłkę nożną. Pokrzykują coś do siebie. Przystaję, bo nie mogę uwierzyć: krzyczą do siebie po arabsku! Muzułmanie. Palestyńczycy. Parę kroków dalej żydowskie dzieciaki w wieku przedszkolnym bawią się na karuzeli na placu zabaw. Ot, tak po prostu…