18 wrz 2007

Z Izraelczykami i bez po Warszawie

Chociaż minął dokładnie tydzień odkąd nasi izraelscy przyjaciele opuścili Polskę, ja ciągle „żyję” jeszcze wspomnieniami z ich pobytu tutaj.
Żyję hebrajskimi piosenkami, których nauczyła mnie Michal … nie mogę przestać śpiewać, że „Świat to wąski most, ale nie ma się czego bać” [Kol haolam kulo geszer car meod…] Czasem dla odmiany zanucę „Hawa nagila” albo „Hewenu szalom alechem”…
Żyję śmiesznymi powiedzonkami w stylu „Gadoooool!”…
Żyję naszą kilkunastoosobową polsko-izraelska listą dyskusyjną, która w ciągu 24 godzin jest w stanie wyprodukować ok. 40 maili.

Oczywiście, „żyję” też swoim wyjazdem do Izraela. Wiem, że ledwie za miesiąc będę tam, w Tel Awiwie, mam już załatwiony urlop naukowy na uczelni i pozałatwiałam większość spraw, które wypadało zamknąć przed wyjazdem, ale ciągle nie mogę uwierzyć, że spędzę semestr w tak niesamowitym miejscu!

Dzisiaj spędziłam cudowne popołudnie w Warszawie. Uwielbiam ten moment dnia, w którym ruch na ulicach wzmaga się, każdy gdzieś się spieszy, uczniowie wracają ze szkół, a ludzie pędzą z pracy do domu. W słoneczny dzień, taki jak dzisiaj, cały ten hałas i szum zdaje się topić pod czerwonawym słońcem. Ruch. Ciepło. Można naprawdę poczuć puls miasta. Kiedy przemierzam tak ulice i mogę obserwować - a może nie tyle obserwować, co czuć wokół siebie – tych wszystkich śpieszących się ludzi, wtedy w stu procentach czuję, że żyje. Oczywiście, tylko wtedy kiedy sama nie jestem częścią tego zwariowanego, zabieganego tłumu i mam chwilę na refleksję. Zwykle, kiedy mam na głowie tysiąc spraw i spieszę się, te najpiękniejsze godziny dnia przemykają mi przez palce. Dziś było inaczej.

Kręcąc się po rozkopanym Krakowskim Przedmieściu, po świeżo odnowionym Nowym Świecie, po Alejach Ujazdowskich i po Saskiej Kępie, chłonęłam Warszawę, jak tylko się da najgłębiej. Chociaż mam w sobie ogromne pragnienie, żeby uciec stąd jak najprędzej, zostawić to miasto i zaszyć się na wsi, to jednak trochę mi żal, że przez co najmniej trzy miesiące mnie tu nie będzie.
Chodząc sobie powoli po ulicach Warszawy, przypominałam sobie, jak wyglądał popołudniowy szczyt w Sydney: japiszony z City zakładające w biegu garniturki, perony kolejki zapełnione ludźmi, granatowe, różowe i czerwone armie umundurkowanych uczniów, dach Opery mieniący się na blado-różowo… To tam właśnie w Sydney odkryłam, że właśnie między godziną szestnastną a osiemnastą można doświadczyć 100 procent miasta. Jednocześnie, zastanawiałam się, jak wygląda popołudniowy szczyt w Tel Awiwie…

Sydney – to moje wczoraj, Warszawa – to moje dzisiaj, Tel Awiw – to moje jutro. Korci mnie, by zapytać co będzie pojutrze…


Rozmarzyłam się dziś i rozpłynęłam. A czuję, że winna jestem
1. wyjaśnienie – KOMENTATOROM [nielicznym, acz bardzo budującym]: przepraszam, że niektóre Wasze komentarze pojawiły się dopiero teraz. Jeszcze nie do końca ogarniam redagowanie bloga od strony technicznej, dopiero przedwczoraj zrozumiałam, na czym polega moderowanie komentarzy…
2. zdjęcia z pobytu Izraelczyków w Polsce: poniżej tylko kilka wybranych, a oto linki do 2 albumów w sieci:
Album Sarit
Album Michal


Nasze pierwsze "familijne" zdjęcie - z Pałacem na Wodzie w tle. Pozowaliśmy chyba z 10 minut - mam to samo zdjęcie jeszcze w kilkunastu ujęciach! Kolejne zdjęcia grupowe były już znacznie szybsze


Nie ma jak to zabawa w głuchy telefon. Szczególnie w języku znanym tylko połowie „przekazywaczy”. Zakłóceń na linii Warszawa – Tel Awiw było sporo. Szczególnie gdy wiadomość brzmiała „Księstwo Sieciecha”.

Część oficjalna Zuza-Tour. Cmentarz w Palmirach. To zdjęcie miało być spontaniczne… wszystko zepsułam.

Część nieoficjalna Zuza-Tour. Najlepsze Sushi w Łomiankach… ;] Tzn. jedyne sushi w Łomiankach, a najlepsze w Polsce. Nie wiem, bo nie byłam w stanie się skusić na surową rybę. Za to sprowałam owoców lychee, Ładnie wyglądały. Tak ładnie, że Michal zrobiła im zdjęcie. I mi też. Choć ja aż tak bardzo ładnie nie wyglądałam...

1 komentarz: