19 paź 2007

Daktyle, kawa i sztuczna trawa

Powoli się przyzwyczajam do nowego otoczenia.
To, na czym najbardziej skupiam uwagę to język hebrajski. Po kilku dniach w Izraelu hebrajskie płotki i krzaczki przestały wyglądać tajemniczo. Jeśli chcesz normalnie (czytaj: w miarę niezależnie) funkcjonować w tym kraju, to musisz poznać alfabet. Bez tego nawet najprostsze czynności, o których normalnie się nie myśli, są wyzwaniem. Co prawda tutaj z każdym niemal dogadasz się po angielsku albo rosyjsku, ale przecież nie możesz za każdym razem pytać ludzi o to, czy to coś na półce w supermarkecie to jogurt, mleko, ser czy śmietana. Po tym jak 2 razy kupiłam w automacie mleko zamiast kawy, kolejne 2 razy kawę z cukrem (ohyda!) i raz jakiś mleczny napój o smaku budyniu i konsystencji kisielu, moja motywacja do nauki hebrajskiego znacznie wzrosła.
Przy okazji, napoje z automatu są tańsze niż w Polsce – na kampusie Uniwersytetu Telawiwskiego można kupić niezłą kawę nawet za 1 szekla, czyli 65 groszy. W Audmikasie UW moje ulubione mochaccino kosztuje 1,20 zł. Jestem chyba uzależniona od kaw z automatu…Wiem, że to proszek z cukrem, ale… w wakacje zawsze tęsknię za automatową kawą.
Kampus uniwersytecki wygląda jak wielki park. Trawa jest tak równa i zielona, że musiałam jej dotknąć i skubnąć, żeby uwierzyć, że nie jest sztuczna. Świetnie się tu chodzi na bosaka, tym bardziej, że tutaj to nie żaden obciach, ludzie są znacznie bardziej wyluzowani. Zresztą ze względu na temperaturę obowiązuje znacznie mniej formalny ubiór, szorty, bluzeczki na ramiączkach i klapki są na porządku dziennym.
Na kampusie rośnie sporo palm daktylowych. Po raz pierwszy zobaczyłam tu owoce daktylowca pod drzewami. Leżą sobie na trawie jak nasze jabłka czy śliwki. Po raz pierwszy spróbowałam świeżych daktyli… są żółte i słodkie i niewiele różnią się w smaku od suszonych.
Jest jeszcze jeden nieodłączny element kampusu: koty. Mnóstwo wielkich, leniwych kotów. Podobno każdy wydział ma swoje kocie stadko…


Dziś po południu wybrałam się do Azrieli – najnowszego centrum handlowego w Tel Awiwie. Wracając do domu pomyliłam autobusy. Komunikacja miejska w aglomeracji telawiwskiej to dla mnie wciąż zagadka… Autobusy nie mają w środku oznaczenia trasy tak jak w Warszawie i nie mają wyznaczonych dokładnych godzin kursów – na przystanku jest tylko napisane, że kursują np. co 10-20 minut. Jak uda się trafić w odpowiedni moment to świetnie, jak nie – to po prostu trzeba poczekać. W dodatku, jeśli kogoś zapytasz o drogę, to rzadko kiedy uzyskasz jednoznaczną odpowiedź. Nie to, że miejscowi są nieuprzejmi, wręcz przeciwnie, starają się zawsze pomóc i jeśli sami nie wiedzą, to pytają wszystkich wkoło. Problem w tym, że sami są mało zorientowani, bo większość korzysta z własnych samochodów (i stąd straszne korki). W każdym razie, wracając trafiłam przez przypadek w ciekawe miejsce - do Bein Brak, dzielnicy (a raczej miejscowości), gdzie mieszkają ortodoksyjni Żydzi. Po raz pierwszy widziałam takie zagęszczenie chałatów, pejsów, kapeluszy, peruk i chustek. Poczułam się jak w przedwojennej Polsce.

[opublikowano z jednodniowym opóźnieniem, teraz posty będą się pojawiać częsciej, bo mam już bezprzewodowy internet]

Brak komentarzy: