16 gru 2007

Bliskie spotkania trzeciego stopnia z konfliktem izraelsko-palestyńskim cz.2 Mur

Do Betlejem dostajemy się od strony Hebronu. Przejście graniczne między terytorium palestyńskim a Izraelem wygląda bardzo zwyczajnie. Nasz wycieczkowy autobus zatrzymuje się za przejściem, żeby wysadzić mnie, Elę i Jagodę. Grupa odjeżdża do Jerozolimy, a my wracamy na terytorium palestyńskie. Sympatyczny izraelski żołnierz prosi o mój paszport. Kiedy zauważa, że jestem z Polski, zaczyna mówić po polsku, choć z wyraźnym akcentem. „Jestem takim samym Polakiem jak wy!” – wyznaje. Tłumaczy nam, jak dostać się do Betlejem, który autobus złapać i ile zapłacić kierowcy. Życzy powodzenia.
Stajemy przy drodze po stronie palestyńskiej i czekamy na autobus. U stóp wzgórza, po którym ciągnie się szosa, dziewczyny zauważają pasterza ze stadem owiec. Zbiegają ze stoku, żeby „przywitać się z pasterzem”. Ja zostaje na górze z bagażami. Nagle jeden z izraelskich żołnierzy (nie-Polak) zaczyna coś do mnie krzyczeć z oddali i wymachiwać rękami. Nie wiem, o co chodzi i bardzo mnie to przeraża. Czy coś robię nie tak? A jak nas zaczną przesłuchiwać, po co tu przyjechałyśmy i co tu robimy same? Albo jak nas wezmą do aresztu deportacyjnego i oskarżą o kontakty z terrorystami? W końcu pasterz może być uznany za terrorystę przebranego za pasterza, przekazującego informacje szpiegom zza granicy… W ciągu paru sekund najgłupsze myśli przebiegają mi przez głowę. Odsuwam się od zbocza góry i wołam na dziewczyny, robiące zdjęcia owcom, żeby też wróciły. Dzwonię na komórkę Eli i przestraszonym głosem mówię wiele niepotrzebnych rzeczy. Dopiero, kiedy już jesteśmy wszystkie na górze, to trochę się uspokajam, choć nie do końca. Chyba jestem przewrażliwiona po przejrzeniu ulotek z organizacji „Breaking the silence” i przeczytaniu świadectw izraelskich byłych izraelskich żołnierzy o tym, jak traktowali Palestyńczyków…
Kiedy tak stoimy przy drodze do Betlejem, kilka zapełnionych minibusów mija nas bez zatrzymywania się. Za to po paru minutach jakiś Izraelczyk bierze nas swoim rozgruchotanym samochodem do granic miasta Betlejem, do punktu, którego ze względów bezpieczeństwa nie wolno mu przekroczyć. Stamtąd łapiemy jeszcze bardziej rozgruchotany arabski busik i dostajemy się w pobliże centrum miasta narodzin Chrystusa. Stajenki i żłóbka jednak nie widać, jest za to kupa śmieci, nachalni arabscy taksówkarze, kobiety z zasłoniętymi włosami i dzieci wołające za nami „One dolar” albo „One shekel”. Turystów prawie nie widać. Intuicyjnie kierujemy się w stronę, gdzie podąża większość ludzi i po parunastu minutach znajdujemy się na placu przez Bazyliką Narodzenia.
Dopiero teraz uświadamiam sobie, że zbliżają się Święta. Na placu przed Bazyliką jest choinka i świąteczna dekoracja, a w sklepowych wystawach kiczowate dmuchane mikołaje i renifery. Na małym świątecznym bazarze na ulicy Gwiazdy Betlejemskiej można kupić ozdoby choinkowe i usłyszeć „Jingle Bells” po arabsku. W kościele Św. Katrzyny, w którym odprawiana jest słynna betlejemska pasterka, chór arabskich chrześcijan ćwiczy kolędy. Po raz pierwszy od dawna czuję się tak swojsko! Z jednej strony bardzo cieszę się, że Izrael jest miejscem gdzie można uciec od tego świątecznego, komercyjno-zakupowego szaleństwa, jakie o tej porze roku ogarnia wszystkie chrześcijańskie kraje, ale z drugiej strony – trochę tęsknie za świąteczną atmosferą… Dobrze być w Betlejem!
Po krótkim zwiedzaniu miasta i długim poszukiwaniu taniego miejsca noclegu, udaje się nam wreszcie znaleźć swoją bezpieczną stajenkę. Jesteśmy jedynymi goścmi w hotelu Aleksander, prowadzonym przez rodzinę arabskich chrześcijan. Dziewczyny padają ze zmęczenia i kładą się wcześnie spać, a ja idę do hotelowej jadalni napić się czegoś ciepłego i poczytać przewodnik. Jednak przewodnik po paru minutach ląduje w koncie, bo właściciele hotelu i ich dwóch znajomych wciągają mnie do rozmowy, a wkrótce także zapraszają do wspólnego posiłku. Ktoś przynosi ze sklepu reklamówkę bagietek, oliwki, ogórki, wędlinę, ser i sprite’a. Siedzimy i gadamy do późna. Mam okazję posłuchać o konflikcie palestyńsko-izraelskim z nieco innej niż zwykle perspektywy…

Następnego dnia wieczorem wracamy do Tel Awiwu. Jesteśmy bardzo szczęśliwe i zauroczone małym, brudnym i swojskim Betlejem. Widziałyśmy miejsce narodzin Chrystusa (i prawosławnych pielgrzymów seryjnie wkładających całe reklamówki dewocjonaliów w tą dziurę, otoczoną czternastoramienną gwiazdą i napisem „Tu z Dziewicy Maryi narodził się Jezus Chrystus”). Najadłyśmy się arabskich ciastek, chałwy i po-ramadanowych słodkich placków aż do granic mdłości. [Wczoraj wieczorem, kończąc baklawę na dworcu autobusowym w Jerozolimie obiecałam sobie, że nigdy więcej arabskich słodkości. Ale dziś w południe nie mogłam się oprzeć pokusie, przechodząc obok arabskiej piekarni w Akko.] Kupiłyśmy palestyńskie kefije i kobiece chustki. Doświadczyłyśmy dużo życzliwości i ciepła.

W drodze powrotnej z Betlejem do Jerozolimy wyrasta jednak przeszkoda, która sprawia, że świąteczna sielanka schodzi na drugi plan. Wstrętny betonowy mur. Musimy wysiąść z taksówki i przejść pieszo na drugą stronę. Po palestyńskiej stronie czytamy wysprejowane napisy: „Mój dom murem podzielony” (po polsku), „Jesus wept for Jerusalem, we weep for Palestine” „Voices from the getto”, itp., itd. Po długich labiryntach, przejściu kilku bramek, furtek i różnych innych dziwnych pomieszczeń jesteśmy po izraelskiej stronie. Tutaj z muru zwisa płachta z napisem „Pokój z wami!”. Ten napis pasuje do tego miejsca jak kwiatek do kożucha i od razu przywodzi mi na myśl „Arbeit macht frei” nad wejściem do obozu w Auschwitz. [Może trochę przesadzam, ale nie mogę się oprzeć tym porównaniom. Jak widziałam przedwczoraj w Hebronie palestyńskie dzieci, machające nam zza zabudowanych gęstą kratą balkonów, to też od razu mi się skojarzyło z żydowskim dziećmi z getta…] Po przejściu kolejnej furtki nasze bagaże są prześwietlane, ale nikt nie przygląda się specjalnie naszym paszportom, ani nie pyta nas o cel podróży. Za to stojące przed nami młode Palestynki muszą zdejmować buty i są dokładnie przeszukiwane. Nieco dalej, arabscy mężczyźni, wracający ze strony izraelskiej, czekają w długiej kolejce do wejścia i przykładają palce do specjalnych czytników. Po chwili izraelski strażnik graniczny widzi na ekranie komputera wszelkie dotyczące ich niezbędne dane i zdjęcia. Wielki Brat patrzy.

Ela i Jagoda są równie mocno poruszone tym ponurym miejscem, jak i ja. Przechodzą przez kontrolę bagażu, w geście protestu i desperacji intonują sarkatystyczne „Hewenu szalom alechem” („A pokój niech będzie z wami”). Izraelscy strażnicy dołączają się w połowie i przez ten sam głośnik, przez który przed kilkoma minutami krzyczeli na Palestynki, śpiewają z nami piosenkę. A ja mam ochotę zaśpiewać: „Dziwny jest ten świat...”

Brak komentarzy: