10 gru 2007

Pustynia, czyli o gwiazdach i sprawach najbardziej przyziemnych

Izrael na mapie kształtem przypomina klin albo sopel lodu, którego jeden ostry koniec dotyka Morza Czerwonego, a drugi – granic Libanu. Połowa tego sopla to Negew – pustynna wyżynna, prawie niezamieszkana, jeśli nie liczyć kilku miast takich jak Ber Szeba czy Dimona oraz dziko porozrzucanych beduińskich siedlisk. Jeśli słysząc słowo „pustynia” myślisz o sypkim, żółciutkim piachu, to widząc Negew, możesz poczuć się rozczarowany. Zamiast piachu są tu góry i wzgórza oraz najbardziej niesamowite formacje skalne, jakie można sobie wyobrazić. Najlepiej zobaczyć to na zdjęciach. [Są na moim albumie oraz na albumie Lesława, link po prawej stronie].
To, co w Negewie najbardziej mnie zafascynowało to… pustynna noc i widok gwiazd, nie przyćmionych przez miejskie światła, nie zasłoniętych przez budynki, rozciągniętych na całym niebie aż po horyzont. Gwiazdozbiory obu Niedźwiedzic, Kasjopei, Oriona, Jowisz i Wenus, Syriusz, Gwiazda Północna… te same gwiazdozbiory, planety i gwiazdy, ale wyraźne jak nigdy. I ta cisza…
Co robiłam na pustyni w nocy, poza obserwowaniem gwiazd? Spałam. W beduińskim namiocie, po wspaniałej beduińskiej kolacji i beduińskich opowieściach, po prysznicu w ciepłej wodzie. Tak! Beduini na środku pustyni mają lepsze prysznice i łazienki niż niejedno polskie schronisko. A ja słysząc wcześniej o nocy w namiocie Beduinów myślałam o załatwianiu się za obozem do piachu… Ech, chyba się za dużo naczytałam o tym, jak Bóg prowadził Izraelitów po pustyni do Ziemi Obiecanej. (Powtórzonego Prawa 23:14: Zaopatrzysz się w kołek, a gdy wyjdziesz na zewnątrz, wydrążysz nim dołek, a wracając przykryjesz to, czegoś się pozbył.)
Ale zamiast o pozbywaniu się tego, co się zjadło, chcę napisać parę słów o tym, jak wygląda beduińskie jedzenie. Jednym z najbardziej podstawowych składników posiłku nomadów są specjalne chlebki pita, nie takie z dwoma warstwami i kieszenią pomiędzy nimi, ale ogromne, płaskie jak naleśniki i bez dziurki w środku. Do tego humus – jedzenie, bez którego trudno wyobrazić sobie Bliski Wschód, danie o arabskich korzeniach, które zadomowiło się na dobre w kuchni żydowskiej i jest w Izraelu niemalże potrawą narodową. Co to humus? To taka jakby pasta z ugotowanej i utartej ciecierzycy, z dodatkiem czosnku, thiny (pasty sezamowej), oliwy z oliwek i soku z cytryny. Każdy zna, prawie każdemu smakuje, można kupić w każdym markecie i w większości restauracji. Ludzie kłócą się wręcz o to, w której knajpie podaje się najlepszy humus! Ten u Beduinów bardzo mi smakował. Podobnie jak ich thina, pieczone ziemniaki, kurczak i baranina (Beduini to muzułmanie, sunnici i podobnie jak żydzi* nie jedzą wieprzowiny). Były też arabskie słodycze (to, co przez lata nazywałam „tłuste i słodkie”, a co fachowo nazywa się baklawa) oraz sufganije (chanukowe pączki – ukłon w stronę żydowskich turystów). A na śniadanie różne rodzaje pysznych białych serów (może nawet z mleka wielbłąda?).
Główną atrakcją pobytu w beduińskim obozowisku nie było jednak ani jedzenie, ani dziwaczna muzyka, ani nocne opowieści, ale poranna przejażdżka na wielbłądach. Wielbłądy są całkiem wygodne (choć w pierwszej chwili czułam jakbym ujeżdżałam dinozaura) i wbrew temu, co myślałam do tej pory, wcale nie śmierdzą. A przynajmniej nie śmierdzą wtedy, kiedy są odseparowane od własnych odchodów. Cóż, człowiek mieszkający w ubikacji też nie pachniałby najprzyjemniej…

* Jak już kiedyś pisałam, „żyd” z małej litery to wyznawca judaizmu. „Żyd” z dużej litery to osoba narodowości żydowskiej. Choć nie wiem do końca, czy oddzielanie żyda od Żyda ma jakikolwiek sens. Walka z polską ortografią też nie ma sensu. Więc skoro się przyjęło, że nazwy wyznawców religii piszemy z małej, a nazwy narodowości z dużej, to o ile pamiętam, o tyle stosuję tę zasadę.

Brak komentarzy: