4 lis 2007

Sacrum i profanum

Sacrum i profanum

Kiedy jestem w Tel Awiwie, spaceruje po tym kosmopolitycznym, tętniącym życiem i nasyconym nowoczesnością mieście, to nieraz zastanawiam się, czy nazywanie Izraela Ziemią Świętą ma jakikolwiek sens. Wychodzę wieczorem na spacer, patrzę na gwieździste niebo nade mną i myślę: czy to naprawdę tu miały miejsca te wszystkie cudowne wydarzenia opisane w Biblii? Widzę żołnierzy i żołnierki z wielkimi karabinami na ulicy, w autobusie, w supermarkecie i jakoś nie pasuje mi to do wyobrażenia Ziemi Obiecanej, jakie miałam przed przyjazdem. Nawet wtedy, kiedy jestem w Jerozolimie, najświętszym ze świętych miejsc, jakie mogę sobie wyobrazić i widzę te tłumy turystów pstrykających setki zdjęć i kupujących tonę rupieci u arabskich sprzedawców, to też jakoś nie potrafię uwierzyć, że to jest właśnie miasto, które Bóg Izraela wybrał za swoje mieszkanie i miasto, w którym Jezus został ukrzyżowany i zmartwychwstał.
Ale z drugiej strony jest w Izraelu coś szczególnego, coś, czego nie spotkałam nigdzie indziej. Jest pewna atmosfera świętości, choć nie w każdym miejscu i nie w każdym momencie.
Bo gdy wychodzę wieczorem na spacer po okolicy, to zauważam, że wszystkie ulice mojej dzielnicy wzięły swe nazwy od imion proroków hebrajskiej Biblii… Spacerując przechodzę przez ulice Izajasza, Jeremiasza, Daniela, Malachiasza, Habakuka… Każdy prorok ma swą ulicę, żaden nie został pominięty. Kiedy wychodzę na spacer w piątkowy wieczór, to odświętnie ubrani w biel i czerń młodzi ludzie, wracający z synagogi, pozdrawiają mnie słowami: „Szabat szalom!”.
Niektórzy żołnierze mają nie tylko karabiny, ale i jarmułki na głowach. Każdego ranka na przystankach autobusowych i w autobusach, na ulicach i w parkach widzę ludzi z modlitewnikami w ręce, poruszających ustami, szepczących cicho modlitwy do Jedynego Boga. Nawet w na wskroś świeckim Tel Awiwie widok modlących się w miejscach publicznych ludzi nie jest dla nikogo zaskakujący ani śmieszny. Można bez skrępowania modlić się półgłosem czy śpiewać cicho psalmy idąc po ulicy bez obawy, że ktoś weźmie cię za chorego psychicznie człowieka, który mówi sam do siebie.
Tym bardziej w Jerozolimie każdy rodzaj ekspresji uczuć religijnych jest akceptowalny, pod warunkiem, że nie jest ostentacyjno-prowokacyjny. Mam tu na myśli na przykład wniesienie żydowskiego modlitewnika czy izraelskiej flagi na teren meczetu Al-Aksa, przyjście z krzyżem pod Ścianę Płaczu albo w jarmułce do Bazyliki Grobu Świętego. Procesje na klęczkach na Via Dolorosa, chasydzi tańczący pod Kotelem i muezini ryczący z głośników… atmosfera modlitwy jest równie mocno odczuwalna jak „turystyczność” Jerozolimy.
W ten weekend znów wybrałam się tam, do Jerozolimy właśnie i miałam okazję poznać to miasto właśnie od tej religijnej strony. W piątkowy wieczór poszłam pod Kotel (Kotel – to hebrajska nazwa Ściany Płaczu, inaczej: Zachodnia Ściana). Co tydzień gromadzi się tam mnóstwo pobożnych Żydów celebrujących początek szabatu. Nauczyłam się już melodii niektórych chasydzkich piosenek, poza tym udało mi się znaleźć na miejscu modlitewnik z angielskim tłumaczeniem hebrajskich modlitw, więc mogłam naprawdę włączyć się w „święcenie dnia świętego”. Może kogoś zaskoczy, czemu chrześcijanka modli się z Żydami akurat w tym miejscu… Dla mnie to proste: jedyna ściana, która pozostała z kompleksu Świątyni, przypomina o miejscu, w którym „Ojciec Nasz” mieszkał pośród swojego ludu. Zresztą, jeśli Jezus przychodził do Świątyni, aby modlić się, nauczać i uzdrawiać, to, czemu ja, która chcę go naśladować, miałabym tego nie robić?
W sobotę – poza chodzeniem po starym mieście i wyszukiwaniem stacji drogi krzyżowej między arabskimi stoiskami na Via Dolorosa – w sobotę najwspanialszy czas spędziłam w… Gehennie! Tak, Gehenna, po hebrajsku Ge bene Hinnom, czyli Dolina Synów Hinnoma, to podłużna niecka między wzgórzami Jerozolimy, u podnóża Góry Syjon. Teraz jest tam zielony, nieco zdziczały park – niewiarygodnie cichy zakątek tuż obok ruchliwej drogi, puste miejsce, do którego nie docierają wycieczki ani pielgrzymki. Odpoczywając w tym ustroniu, trudno było mi wyobrazić sobie, że przed setkami lat, dokładnie w tym miejscu, niewierni starożytni Izraelici poświęcali swoje dzieci jako całopalną ofiarę dla Molocha, że tutaj rzucano wszelkie brudy, ciała zwierząt i skazańców, aby skonsumował je niegasnący ogień…
A dziś – dziś miałam okazję zobaczyć nie tylko jak wygląda, ale też jak funkcjonuje Bazylika Grobu Świętego. To szczególny kościół, gdzie dosłownie każdy kawałek podłogi należy do innego chrześcijańskiego wyznania, gdzie katolicy i prawosławni, a także kościoły etiopski, ormiański, koptyjski i inne muszą znaleźć sposób na pokojowe koegzystowanie. I choć wierni wszystkich tych wyznań zgadzają się, co do statusu tego miejsca, w którym według tradycji Jezus został ukrzyżowany, pochowany i w którym zmartwychwstał, to jednak stosunki między poszczególnymi kosciolami nie zawsze układają się pokojowo. Podobno dochodzi nawet do bójek między mnichami! Nasz przewodnik opowiadał, że parę lat temu mnisi etiopscy i koptyjscy tak mocno zaangażowali się w walkę, że kilkunastu z nich zostało rannych, a izraelska policja musiała rozdzielać walczących!
Dziś przy grobie Chrystusa też stali izraelscy policjanci. Ale żadnych bójek nie było. Były natomiast dwie procesje, jedna zaraz po drugiej – franciszkańska i ormiańska. Były brązowe i czarne habity i kaptury, był blask świec, dźwięk dzwonów, zapach kadzidła i dymu, łacińskie i greckie modlitwy, chorały… Było uroczyście i bardzo podniośle. Można było sobie wyobrazić, że jakiś magiczny wehikuł przenosi nas do czasów krzyżowców..

Brak komentarzy: